O życiowym zwrocie o 180 stopni opowiada ks. Krzysztof Kralka, pallotyn.
Marcin Jakimowicz: Kiedy Krzysztof Kralka usłyszał po raz pierwszy: „Tyś jest mój syn umiłowany, w tobie mam upodobanie”? Czyli: „Krzysiek, kocham cię. Podobasz mi się”.
Ojciec Krzysztof Kralka: W 2002 roku. Przed ekranem telewizora w rodzinnym domu w Kielcach. W czasie ostatniej pielgrzymki Jana Pawła II. Papież głosił właśnie kerygmat miłosierdzia, a ja zostałem przez Pana Boga przyciągnięty przed ekran. Miałem przekonanie, że mam tego słuchać. Porwały mnie te słowa papieża.
Tego samego, o którym Kralka, antyklerykał, mówił: „Czekaliśmy, aż umrze, a wtedy wreszcie będziemy mieli postępowy Zachód”.
Obracałem się w takim środowisku – antyklerykałów, ludzi, którzy nie chcieli mieć nic wspólnego z Kościołem. Pamiętam do dziś klimat wypowiedzi papieża. Doświadczyłem wówczas, że Bóg mnie kocha za darmo, że jest w stanie mi wszystko przebaczyć. Poczułem się przy Nim niesamowicie bezpieczny. To zaowocowało decyzją: „Wracam do Ciebie. Wracam do Kościoła, do modlitwy”. To nie wszystko. Jakieś wewnętrzne przekonanie podpowiedziało mi: „Wracaj. Ale jako ksiądz”. Kosmos. Powiedziałem: „Nie! Nie będę księdzem. Nigdy o tym nie myślałem. Nie dam się wkręcić”. Usłyszałem jednak wewnętrzny głos: „Jeśli chcesz być naprawdę szczęśliwy, to mam dla ciebie kapłaństwo. Chcesz pełni życia? Chcesz wolności? Tak? Mam dla ciebie kapłaństwo”. To była szybka kalkulacja, trwała kilkadziesiąt sekund: albo wiodę życie takie jak do tej pory (było, nie ukrywajmy, zanurzeniem w grzechu), albo wybieram życie w świetle. Jako kapłan. To nie był wybór między „mniejszym lub większym dobrem”. Nie! To był wybór między życiem a śmiercią.
O tym, że „Bóg kocha”, słyszymy od żłobka do nagrobka. Ale niewielu ma doświadczenie, że podobają się Bogu, że On ich zwyczajnie lubi, dobrze się czuje w ich towarzystwie. Czy koniecznie trzeba usłyszeć słowa „kocham cię” i „podobasz mi się”?
To podstawowe źródło naszej tożsamości i wartości. Wiem, kim jestem. Jestem synem. W czasie homilii Jana Pawła II miałem realne doświadczenie obecności Boga, który mówił: „Jesteś cenny. Bardzo cenny. Kocham cię takiego, jakim jesteś”. Nigdy bym do siebie czegoś podobnego nie powiedział. To był szok. Jak to? Bóg nie brzydzi się grzesznym Kralką? Sam siebie nie kochałem, w głębi serca nie uważałem nawet, że jestem wartościowy. Moje życie (widzę to po latach) było nieustannym graniem, udawaniem, nakładaniem masek, tuszowaniem, pokazywaniem się z lepszej strony. A Bóg w jednej chwili przebił się przez te warstwy. To było wyzwolenie. Wystarczyło kilkadziesiąt sekund, by podjąć decyzję: nie tylko zostawiam świat i środowisko, ale idę też w coś, czego kompletnie nie znam. Powiedziałem: „Dobrze, zostanę księdzem. Ale nie wiem, jak to się robi. Załatw to”.
I, jak widać, załatwił. W seminarium czy w życiu kapłańskim musiał się Ksiądz uczyć – uwaga, niemodne słowo – posłuszeństwa. „Doświadczałem wielu pokus, by być nieposłusznym przełożonym, zrobić coś po swojemu ” – opowiada Ksiądz w książce „Bóg jest portem”.
To prawda. Ale nigdy nie poszedłem za tymi pokusami. Wiem, że słowo „posłuszeństwo” nie jest popularne. Bóg przekonał mnie jednak, że ma ono nieprawdopodobną moc. Istnieje niebezpieczeństwo, by uwierzyć, że to, co robię, jest „moje”. Że to wszystko dzięki moim staraniom, talentom.
Zwłaszcza gdy zerknie się na statystyki: przez ostatnie lata założył Ksiądz 85 wspólnot Przyjaciele Oblubieńca. Jedynie w tym roku ma powstać 40 nowych. Formuje się w nich 7,5 tys. ludzi. Robi wrażenie
Robi. Pokusa polega na tym, że możesz spojrzeć w lustro i powiedzieć: „Ma się te zdolności, nieźle to robisz”.
To dlaczego Ksiądz tak nie mówi?
Bo mam doświadczenie, że to nie jest „ze mnie”. Bóg oczyszcza, dopuszcza stany, gdy stajesz z opuszczonymi rękami i wołasz: „Przyjdź! Bez Ciebie nie mam żadnych szans!”. To ważne chwile, bo doświadczasz wówczas, że jedyną rzeczą, którą możesz ofiarować, jest słabość. W zamian przyjmujesz Jego moc. Ostatnio po doświadczeniu grzechu zawołałem: „Dobrze, że mnie upokorzyłeś! Bo już zaczynałem być pewny siebie. Zaczynałem sobie ufać”.