Feministki i aborcjonistki nawołują, aby 3 października, tj, w najbliższy poniedziałek, nie iść do pracy w ramach protestu. Więc ja, w proteście przeciw ich protestowi, pójdę do pracy. Choćbym się miała rozchorować na dobre.
Śmiać mi się chce, gdy widzę w "Wyborczej" te wszystkie poradniki typu, jak wziąć wolne w pracy w ramach protestu. Protestu przeciwko ratowaniu nienarodzonych dzieci, oczywiście. Aborcjonistki radzą: weź urlop na żądanie, urlop bezpłatny lub, uwaga, dzień wolny na opiekę nad dzieckiem! Panie aborcjonistki, to którym mam się opiekować, tym małym, czy tym dużym dzieckiem? Przypominam złotą zasadę: małe dzieci - mały problem, duże dzieci - duży problem. Jednak w przypadku nienarodzonych wychodzi na to, że dzieci najmniejsze to jednak prawdziwa katastrofa, przy której obrona Trybunału Konstytucyjnego może się schować.
Aborcjoniści dwoją się i troją, żeby namówić jak najwięcej kobiet do niepójścia do pracy. Naskarżyli nawet do Parlamentu Europejskiego i w środę zgotują nam "debatę" nad stanem równości kobiet. Ale mnie takie paranoiczne apele jeszcze bardziej zachęcają do tego, aby do pracy przyjść. Mimo że jestem przeziębiona. Choćby mnie miało zupełnie rozłożyć, przyjdę, bo nie chcę mieć nic wspólnego z tym żałosnym spektaklem zwolenników mordowania. Skoro feministki chorują na nienawiść do ludzkości w postaci małych dzieci i mężczyzn (i samych siebie), ja będę chorowała na przeziębienie, lecząc się modlitwą za ich dusze. I czymś na ból głowy.