Światowe Dni Młodzieży spędziłem przed telewizorem. Niestety, nie mogłem być osobiście w Krakowie. Dzięki Bogu, że są transmisje. Chociaż...
31.07.2016 14:00 GOSC.PL
W dzisiejszych czasach, kiedy jakość transmisji jest naprawdę świetna, a dostęp kamer do różnych miejsc prawie nieograniczony, wielu zaczyna zadawać sobie pytanie: po co właściwie być na miejscu, skoro o wiele lepiej widać wszystko w telewizji?
Doświadczyłem tego dosłownie, kiedy zadzwoniłem do kolegi w czasie pierwszego spotkania z Franciszkiem na błoniach. On stał, jak to opisał, gdzieś na samym końcu przy parkingach, w błocie, niewiele słysząc, nie widząc nawet dobrze telebimu, już o samym papieżu w ogóle nie mówiąc. Ja siedziałem wtedy przed telewizorem i miałem wszystko jak na dłoni. Kto bardziej uczestniczył?
Odnoszę wrażenie, że wcześniejsze pielgrzymki papieskie nie były relacjonowane aż tak dokładnie. Technika idzie do przodu, więc pojawiają się nowe możliwości. Siedząc przed telewizorem, można było odnieść wrażenie wręcz podążania za papieżem. W Internecie pojawiały się także twitty publikowane przez osoby z bliskiego otoczenia Franciszka. Można było zobaczyć np. moment, kiedy papież wpisywał się do księgi pamiątkowej w Auschwitz, albo w Łagiewnikach, z zupełnie innej strony niż w telewizji - jeszcze bliżej. Był też filmik z Franciszkańskiej 3 od drugiej strony okna. Można było zobaczyć papieża wchodzącego na schodki, uczącego się jeszcze w ostatniej chwili prawidłowej wymowy pozdrowienia "dobry wieczór". Aż ciśnie się na usta: "Ci, co stali pod oknem, niech żałują". A z medioznawczego punktu widzenia - czasy wyłączności na przekaz, np. ze strony CTV, bezpowrotnie minęły.
Cieszę się z tych wszystkich transmisji, bo dzięki nim mogłem coś przeżyć, jednak zadaję sobie pytanie, czy czasem, będąc z kamerą niemal wszędzie, coraz bardziej nie odzieramy rzeczywistości z niepowtarzalności "tu i teraz"? Gdzie jest granica dostępu, relacji, transmisji? Jak bardzo "live" może ingerować w "life"? Czy coraz lepsze "live" nie zniechęca do "life", bo wydaje się po prostu bardziej atrakcyjne?
Albo: czy wszechobecne kamery i kamerki nie podsycają w nas poczucia niesłusznego prawa do zajrzenia wszędzie?
Kiedy ogłoszono, że spotkanie papieża z polskimi biskupami w katedrze wawelskiej odbędzie się, na jego życzenie, bez udziału kamer, od razu zabrzmiało to jakoś dziwnie i podejrzanie. Jak to bez udziału kamer? Acha, pewnie będzie ostro. I co się dzieje po spotkaniu? Konferencja prasowa o spotkaniu, bo przecież pytania dziennikarzy: "I co? I co?", nie mają końca.
A modlitwa papieża w celi śmierci św. Maksymiliana? Przyznam, że widok był niezwykły. Poruszające ujęcie z góry w półmroku obiegło cały świat. Ale czy musiało? Czy tak szeroko komentowane przez wszystkich milczenie papieża, które kontrastowało z zalanym potokiem słów światem, nie jest wyrazem ukrytego w nas pragnienia tajemnicy, z której jesteśmy odzierani przez logikę "live"?
W czasie tej pielgrzymki bardzo wyraźnie widać też było jeszcze jeden postępujący proces z dziedziny komunikacji - ludzie coraz bardziej zrastają się ze swoimi telefonami i, trzymając się tytułowej antytezy, sami sobie z "life" robią "live".
Przejeżdżający papież, na którego ludzie patrzą przez ekran smartphona zamiast własnymi oczami, bo muszą zrobić zdjęcie, to już norma. Utkwił mi w pamięci szczególnie jeden obraz, jakże symptomatyczny. Pewien chłopak, w momencie, gdy papież przejeżdżał obok niego w papamobile, odwrócił się tyłem, żeby zrobić selfie. Odwrócił się tyłem!!! Naprawdę. Ktoś zapyta: "A po co ludziom te zdjęcia i selfie?" Wiadomo, żeby je zaraz umieścić na jakimś portalu. Dochodzimy do pewnego paradoksu - pragnienie udostępnienia swojego spotkania na portalu społecznościowym sprawia, że człowiek jest w stanie nawet poświęcić to spotkanie. Co więc udostępnia? Na ile to, co udostępnia, to jest jeszcze "life"?
Czy nieustanne pragnienie relacjonowania, które sprawia, że nawet księża koncelebrujący Mszę św. robią w tym czasie zdjęcia, nie sprawia, że będąc tu, jesteśmy jednocześnie gdzieś indziej? Czy nie żyjemy w czasach swego rodzaju nadawczej histerii, obsesyjnego publikatorstwa, wręcz publimanii, a może nawet publimii? Czy nasz związek z telefonem nie stał się w jakimś sensie toksyczny? Czy nie odbiera nam spokoju przeżywania, bo wciąż uruchamia obsesyjne już pragnienie relacjonowania? Czy nie zapędziliśmy się za daleko? Czy współczesny człowiek potrafi jeszcze w pełni uczestniczyć w wydarzeniu? Czy nasze "life" nie zamienia się w "live"?
Mam nadzieję, że jednak nie :) Jako obserwator mediów, zadaję sobie te wszystkie pytania, nie znając do końca odpowiedzi. Wiem jedno, na moje przeżywanie ŚDM w telewizji ogromny wpływ miało to, że 16 lat temu w Rzymie, wziąłem w nich udział osobiście. Nie było wtedy komórek, a zdjęć, takich na papierze, mam może ze 20. To, czego wtedy doświadczyłem, pozostanie ze mną do końca życia. Mam nadzieję, że jest to wciąż możliwe, także w świecie nieustannego "live".
ks. Wojciech Parfianowicz