Wiele prób samobójczych. Rozboje, kradzieże, ściąganie haraczu od Ruskich, więzienie. Czarne msze, piekło narkotyków. Długo zastanawiałem się: dlaczego ja? dlaczego mnie uratowałeś? – opowiada Andrzej J.
Wiesz, jaką frajdą dla małego dzieciaka jest to, gdy starsi kumple z podwórka dają ci zapalić papierosa albo podają wino i mówią „pij”? Jaka to nobilitacja? Dają tobie, a nie twojemu koledze. Człowiek potrzebuje autorytetów. Imponowali mi starsi koledzy. Byli silni, pili, palili, mieli wyroki za ozróby i kradzieże. Zacząłem pić i palić w wieku siedmiu lat.
Urodziłem się w rodzinie oficera Wojska Polskiego. Tata był w partii. Pilnowano, by dzieci wojskowych nie chodziły do kościoła, więc sam nie hodziłem na religię. Nie przystąpiłem nawet do Komunii Świętej. Mieszkaliśmy w Ustce. Mama pracowała, ciągle nie było jej w domu, a tata siedział całe nie na poligonie w Drawsku Pomorskim. Czułem się bezkarny. Z dnia na dzień mocniej wsiąkałem w złe towarzystwo.
Bardzo szybko stałem się prowodyrem różnych rozrób. Wszedłem w rozwijający się w Polsce ruch git-ludzi. Na porządku dziennym były akty wandalizmu, napady, kradzieże. Całą kasę zamieniałem na alkohol. Na mieście czasem kogoś pobiliśmy, czasem napadliśmy. Zacząłem mieć problemy z milicją. Ponieważ w domu i na podwórku słyszałem same negatywne rzeczy o Kościele, zacząłem interesować się literaturą nieodpowiednią dla mojego wieku. Okultyzm, parapsychologia, kulty Dalekiego Wschodu, tarot, New Age, wróżby. One wypaczyły mi psychikę.
Fascynowała mnie brutalność, bo kojarzyła mi się z siłą, odwagą. Do tej pory w więzieniach ludzie postrzegają Jezusa jako kogoś słabego, ofiarę, która dała się ukrzyżować, i odrzucają z góry to przesłanie. Sam tak przez lata na Niego patrzyłem. Co to za Bóg, skoro dał się ukrzyżować? Miałem jeden cel: pieniądze. Byłem w nie ślepo zapatrzony. Przeprowadziliśmy się do Brodnicy, a potem do Torunia. Zacząłem pracować jako konwojent. Robiłem sporo machlojek, by dorobić. Starsi pracownicy nauczyli mnie kombinować i okradać zakład. Ponieważ była z tego niezła kasa, nie chciałem już normalnie pracować. Z tych przekrętów miałem o wiele więcej forsy niż z samej wypłaty. Zarabiałem sporo, ale większość przepijałem.
Kompania rozrabiaków
W 1982 roku trafiłem do wojska. Ono uratowało mnie przed więzieniem. Dwa lata wojska to był czas jednej wielkiej rozróby. Nie byłem przystosowany do wojskowego życia, stwarzałem same problemy. Zebrałem wszystkie możliwe kary: od dowódcy plutonu, kompanii, batalionu, kwatermistrza... Sto dni aresztu, oddział dyscyplinarny w Orzyszu. Nie potrafili mnie złamać i zdyscyplinować. Piłem ze „starymi”. Agresja, kradzieże, samowolne oddalanie się z jednostki. Przenosili mnie z miejsca na miejsce, ale zawsze znajdowałem grupę żołnierzy, z którą mogłem wypić. Za karę nie wyszedłem normalnie, ale miałem „dosługę”.
Wróciłem do Torunia. Mogłem zmienić życie, ale nie wykorzystałem tego. Wsiąknąłem w szemrane towarzystwo. Poszedłem do pracy, ale znów pojawiły się problemy. Przychodziłem pijany, nie chciało mi się robić. Komuna upadała, zakłady padały, więc dwa lata nie musiałem przychodzić do pracy. Dostawałem 80 proc. wypłaty i musiałem być w pogotowiu, gdyby zakład ruszył. Podobało mi się to. Kasa za nic. Wróciłem do półświatka. Odnowiłem stare kontakty. Obracałem się w środowisku złodziei, kombinatorów, ludzi z marginesu. Zajmowałem się paserstwem. Kumple ufali mi. Wypiliśmy razem morze wódki. Wtedy na tapecie był sprzęt wideo. To było coś. Za kradzież magnetowidu mogłeś żyć jak król. Czy wsiąkałem w klimaty kibolskie? Nie. Dla mnie – powiem szczerze – to zwykli pozoranci. By kogoś okraść, nie potrzebuję szalika Apatora czy Elany. Nie muszę dorabiać sobie żadnej ideologii. To żenujące. Kradnę, bo chcę.
Ja chłonąłem życie całymi garściami. Balangi, rozpusta, narkotyki. Paliłem sporo trawy, potem pojawiły się twarde narkotyki, kompot, mikstury z różnych psychotropów.
Haracz od Ruskich
Do Polski zaczęli przyjeżdżać Rosjanie. Na handel. Zwęszyłem łatwą kasę i od razu wszedłem z nimi w kontakt. Przywozili opium, trawę, psychotropy. Ja jednego dnia zarabiałem dwu- albo trzykrotnie więcej, niż wynosiła miesięczna średnia krajowa! Żyłem jak król. Czy miałem wyrzuty sumienia? A dlaczego miałem mieć? Nie będę handlował sam, to na moje miejsce przyjdzie ktoś inny. Łatwo tłumaczyłem sobie cały ten syf. Zrobiłem karierę. Rozwijałem swą „działalność usługową dla ludności”. Tam, gdzie są owieczki, idą i wilki. Tak to działa.
Poznałem bandytów z Rosji. Nie przyjeżdżali handlować, tylko „doić kasę z barył”, czyli z handlarzy. Pomagałem im to robić. Pracowaliśmy razem. Z grupą z Petersburga. Kiedyś nawet do nich zaglądałem. Kawior, szampan. W znajomych lokalach kelnerki miały zawsze schowane dla mnie parę butelek schłodzonego szampana. Ruscy przywozili dużo towaru, a ja rozprowadzałem go na polskim rynku. Miałem ksywę „Rusek”. Ściągałem od Rosjan na rynku haracz. Pieniądze płynęły szerokim strumieniem, ale łatwo je wydawałem.
Pojawiłem się na rynku narkotykowym. Zacząłem handlować chemikaliami do produkcji narkotyków, psychotropami. Mieszkałem po melinach, wynajmowałem domy, wille. Miałem pieniądze, panienki, ale coś mi nie grało, nie dawało spokoju. Miałem wszystko, ale nie czułem w tym szczęścia, spełnienia. Coraz mocniej zacząłem wchodzić w ciemność. Nosiłem w sobie coraz większą pustkę, potworny ból egzystencji. Nie umiałem od tego uciec. Przerażająca pustka. Chciałem ją stłamsić, zdusić. Uciec w narkotyki, zapomnieć. Udawało się na chwilę. Musiałem zwiększać dawki… Widziałem, że moje życie jest do niczego. Po jaką cholerę mam żyć?
Krew, syreny, krzyki
W 1995 roku w biały dzień do wynajmowanego przeze mnie domku wpadła brygada antyterrorystyczna. Do dziś nie wiem, kto mnie sypnął. Znaleźli duże ilości narkotyków, środki do ich produkcji. Policja odtrąbiła w mediach: „Wielki sukces policji pomorskiej”, „Przełom w walce z handlarzami narkotyków”. Byłem w „Teleexpressie”, lokalnej prasie. To przerwało proces mojej bezkarności i było – dziś to widzę – dla mnie dobre. Trafiłem za kratki. Siedziałem do rozprawy, ale potem mnie wypuścili. Dobry adwokat. Śmieszny wyrok: rok w zawieszeniu na pięć lat.
Po wyjściu z więzienia już niczego się nie obawiałem. Maski opadły. I tak wszyscy wiedzieli z prasy, że jestem bandytą. Po co udawać? Byłem coraz bardziej zuchwały. Legalnie handlowałem na rynku, ale wróciłem do narkotyków. Dopadał mnie bezsens. Przeżyłem kilka mocnych ataków depresyjnych. Żadnego światła. Czarna dziura. Poruszałem się w różnych okultystycznych klimatach: tarot, wróżby, czarne msze. Ja, nie ma co ukrywać, byłem satanistą. Oddawałem się demonowi. Czułem, że moje życie nie jest nic warte. Nie brałem już tylko amfetaminy i heroiny, ale też różne „wynalazki”. Mieszałem różne psychoaktywne substancje. Padałem nieprzytomny. To było działanie destrukcyjne. Chciałem podświadomie siebie zniszczyć. Życie było męką. Miałem dosyć.
Miałem wiele prób samobójczych. Brałem śmiertelne dawki środków psychotropowych. W więzieniu w piętnastym dniu głodówki zjadłem 100 skruszonych tabletek relanium. Pamiętam syreny, krzyki. Wylądowałem na „szpitalce”. Innym razem w Toruniu podciąłem sobie żyły. Odratowali mnie. Po kilku dniach podciąłem sobie tętnicę. Tak dla zadymy. Zmarłbym, gdyby nie to, że oddziałowy, nie wiedzieć czemu, po kilku minutach wrócił do mojej celi. Nie miałem żadnych oporów. Raz podałem sobie zbyt dużo narkotyków w pachwinę. Igła poszła obok. Zrobiła się ropowica. Lekarz zawyrokował: „Zostały ci 24 godziny życia”. Miałem 41 stopni gorączki. Byłem wrakiem. Pamiętam, że jedna pielęgniarka rzuciła: „Chyba Bóg chce coś z tobą zrobić, skoro nie pozwala ci umrzeć”. Na głodzie narkotycznym miałem tak silne bóle piszczeli, że najchętniej odrąbałbym sobie nogę siekierą. Nie żartuję.
Miałem szczęście do wyroków. W sumie odsiedziałem około dwóch lat. Co to jest? Nic. Mieszkałem na klatkach schodowych, kradłem, by mieć na narkotyki. Jakimś cudem (ja nie miałem pojęcia, jaki jest dzień czy godzina) załatwiłem sobie miejsce na oddziale detoksykacyjnym w Świeciu (18 dni, bezsenne noce, leżałem wykończony) i miejsce w ośrodku. Pamiętam ostatnią noc przed odwykiem. Obudziłem się na ziemi, a przy mnie siedział ogromny czarny pies i potwornie wył. Tyle pamiętam.
Po detoksie znów sięgnąłem po narkotyki, napiłem się. W 1999 roku pojechałem do jednego ośrodka Monaru. Nie przyjęli mnie. „Mamy do czynienia z narkomanami lżejszego kalibru” – usłyszałem. Miałem opinię psychopaty, bandyty. Terapeuci byli bezradni. Przez Warszawę wróciłem do Torunia. Nie wiem, jak to się stało, że przeszedłem czysty przez Dworzec Centralny (wielki „bajzel” – miejsce handlu narkotykami) i minąłem toruńskich dilerów. Trafiłem do ośrodka w Toruniu. Załatwił mi go Piotr Ligocki, chrześcijanin.
Do ośrodka zaczęli przychodzić jacyś dziwni ludzie. Byli ze wspólnoty Dom Zwycięstwa przy parafii św. Maksymiliana Kolbego w Toruniu. Organizowali spotkania, które nazywali Kursem Alpha. Zacząłem na nie przychodzić. Trochę z nudów, a trochę z przekory. Chciałem odpocząć od ośrodkowych klimatów. Wkurzało mnie to, że ja, handlarz, siedzę z tymi, którzy ode mnie kupowali towar. Jak równy z równym. Często wygłaszałem opinie, że to, co mówią ci nawiedzeni katolicy, to jakieś głupoty. Oni jednak witali mnie za każdym razem serdecznie. Nie gardzili mną.
Siedziałem w New Age, tarocie, więc przychodziłem po to, by pobrać od tych ludzi energię. Byli radośni, weseli, szczerzy. Chciałem od nich czerpać energię (dokoła mnie były przecież same zdechlaki po heroinie). Nawet ich specjalnie nie słuchałem. W czasie jednego ze spotkań prowadzący zaproponował, by uczestnicy oddali swoje życie Jezusowi. Kilka osób zgodziło się. Opowiadali, że poczuli ciepło, radość, pokój. Ja nie chciałem do tego podejść. Wkurzyłem się: „Jak oni mogą mi proponować coś tak absurdalnego? Mnie? Sataniście? To obelga!”. W nocy na łóżku dopadła mnie jednak potworna samotność. Nie mogłem wytrzymać. Pomyślałem: „Albo kolejny raz bierzesz żyletkę czy sznur i kończysz ze sobą, albo zwracasz się do Boga”. Coś we mnie walczyło. Czułem to fizycznie. I wtedy pierwszy raz pomodliłem się własnymi słowami. Poprosiłem Jezusa, by przyszedł do mojego serca, jeżeli mną nie gardzi, i zrobił coś w moim życiu. Szukałem u Niego ulgi, choć jako cwany ćpun sądziłem, że pomoże mi „kontrolować” branie narkotyków. Nie chciałem, by robił wszystko po swojemu. Nie spodziewałem się, że ta modlitwa będzie miała takie konsekwencje...
Niczego nie poczułem. Nic się nie wydarzyło. Kamień nie spadł mi z serca. „Widocznie za wszystkie moje bluźnierstwa Bóg odwrócił się ode mnie” – pomyślałem. Ale od tego wieczoru moje życie zaczęło się zmieniać. Tej nocy spokojnie zasnąłem…
Nie ma nic za darmo
W ośrodku obowiązywał regulamin, którego przestrzeganie było częścią terapii. Miałem gdzieś te zasady. Pierwszym sygnałem zmian było to, że ja – twardziel – ni stąd, ni zowąd przyznałem się do swoich nieuczciwości. Dobrowolnie poniosłem konsekwencje. Szok. Nigdy czegoś takiego nie robiłem! Duch Święty zaczął we mnie pracować, przekonywać mnie o grzechu. I o ogromnej miłości Boga. Ja wiedziałem, że nie ma nic za darmo. Że wszystko kosztuje. A tu spotkałem miłość, za którą nie musiałem płacić. Bezinteresowną. Zobaczyłem, że ofiara Jezusa na krzyżu nie była tchórzostwem, ale aktem ogromnej odwagi. Ludzie nie rozumieją chrześcijaństwa, bo nie pojmują, że siłą Boga jest to, że On dał się poniżyć, by nas uratować.
Przystąpiłem do modlitwy o uzdrowienie. Następnego dnia sięgnąłem po papierosa, ale mi nie smakował. Wziąłem innego. To samo. Paliłem bardzo dużo, a zostałem w ciągu chwili uwolniony. Miałem w sobie dużo dawnej buty. Długo się opierałem, nie chciałem zostać chrześcijaninem. Pewnego dnia zobaczyłem, że wszystkie pieniądze, które miałem, spływają krwią. Że zdobywałem je na cierpieniu innych. Ile towarzyszyło im płaczu, pękniętych rodzin, dramatów? Tego dnia Bóg uwolnił mnie od materializmu i zabrał chęć posiadania dużych pieniędzy. Stopniowo mnie „naprawiał”.
Poczułem się bezradny jak niemowlak. Co będzie, jak wyjdę na ulice? Zjedzą mnie! Normalnie mnie zjedzą! A jednak wróciłem do domu i zerwałem ze starymi znajomymi. Ileż epitetów usłyszałem na swój temat! Słyszałem na ulicy złośliwe komentarze (mówili cicho, bo bali się, że skuję im mordę). Nie reagowałem. Wiedziałem jedno: nie ma powrotu do starego życia. Stary wspólnik w lokalu (on popijał drinka, ja colę) zaproponował mi niezły biznes: przemyt papierosów. Duże pieniądze. Odmówiłem. Usłyszałem w sercu: „Andrzej, miałeś pieniądze. Pamiętasz, jak to się skończyło?”. Po kilku miesiącach jego ekipa wpadła. Dostali po 5 lat.
Podjąłem normalną pracę, co było dla mnie czymś niezwykłym. Po latach bandyckiego życia pracowałem za niewielkie pieniądze. Kiedyś byłem wyznawcą szatana, miałem pieniądze, ale musiałem za nie słono zapłacić. Wypaliło to we mnie wielką czarną dziurę. Cena była zbyt wysoka. Szatan oszukał mnie na całej linii. Jestem wdzięczny Bogu. Długo zastanawiałem się: dlaczego mnie uratowałeś? Cały czas się nad tym zastanawiam…
Spisał: Marcin Jakimowicz