Postanowiłem obrazić się na Pana Boga

Bo jakże to? Ja idę do spowiedzi, do komunii św., tak od siebie, bez żadnych szczególnych okoliczności, a On w tym samym dniu zabiera mi to, co dla mnie wtedy było najcenniejsze? No, Panie Boże, pomyślałem sobie, na Hioba się nie zapisywałem. W cztery miesiące później postanowiłem całkowicie przestać chodzić do kościoła.

Mój przypadek, to zapewne jeden z wielu licznych przypadków nawrócenia się, jakie na przestrzeni wieków miały miejsce. Zobowiązany w ramach pokuty, do przedstawienia swojej historii powrotu do wiary, wypełniam słowo dane spowiednikowi, sam bowiem uważam, że chwalić się nie ma za bardzo czym. Ale zacznijmy od początku...

W moim domu rodzinnym nie było za wiele miejsca na wiarę czy Boga, a może nie tyle miejsca, co czasu. Ojciec, świeć Panie nad jego duszą, pracoholik, wyganiając mnie, co prawda, w niedzielę do kościoła, lecz nie zawsze skutecznie, sam do niego chodził tylko w Boże Narodzenie i Wielkanoc. Matkę, też na co dzień przepracowaną, widywałem na mszy św. jedynie podczas ślubów, pogrzebów, czy też I komunii św. któregoś tam dziecka. Sam, nie mając niestety rodzeństwa, wolnego czasu posiadałem sporo, ale nie zachęcany przez nikogo, do wiary się nie garnąłem. Dopiero w piątej klasie szkoły podstawowej sam od siebie postanowiłem regularnie uczestniczyć w nabożeństwach. W postanowieniu swoim wytrwałem jedynie przez kilka miesięcy, jednakże w rok później wziąłem się za siebie jak należy, i już w każdą niedzielę czy święto można mnie było ujrzeć w kościele, zaś poranne czy wieczorne modlitwy odmawiałem codziennie, prawie z radością. W następnym roku zostałem ministrantem i przez całe wakacje służyłem do mszy podczas wieczornych nabożeństw we wszystkie dni powszednie, bo nikt inny z ministrantów nie chciał, a mnie z kolei sprawiało to niesamowitą satysfakcję. I takim głęboko wierzącym dzieckiem się stałem, jeszcze raz powtórzę z własnej woli, przez nikogo nie zachęcany. Raz to nawet kiedyś postawiłem się najsilniejszemu chłopcu z klasy, bo wyśmiewając któregoś z kolegów, wołał na niego „baranek boży”, co ja uznawałem za bluźnierstwo, lecz może był to zbyteczny czyn w obronie wiary? Spodnie zabarwione zielenią trawy doprać było trudno, a bluźnierca w kilka lat później został chuliganem bijącym się co dzień na ulicach, że aż dostał wybór – albo pójdzie do wojska w wieku 17 lat, albo do poprawczaka. W każdym razie ja uznawałem, że stawiając mu się, postąpiłem wtedy słusznie, taką głęboką wiarę miałem.

Miałem, ale widać plany Najwyższego co do mojej osoby były inne, bo wiarę tę utraciłem, a co gorsza stałem się jej przeciwnikiem. Mój wiek dojrzewania przypadł na czas zmian ustrojowych w państwie i chaos medialny w polityce, którą zresztą, jak każdy normalny nastolatek, się nie interesowałem. Niemniej pojawił się w domu tygodnik Jerzego Urbana, któremu zaczęli wierzyć moi rodzice, a w końcu najmocniej z wszystkich ja sam. Tygodnik ten, jak wiadomo, atakował Kościół i wiarę, niejednokrotnie w sposób prześmiewczy, a to było dla mnie zachętą, bo śmiać się lubiłem zawsze. Początkowo, tak jak wielu innych, wychodziłem z założenia Bóg-tak, kler-nie, ale jak to bywa w takich przypadkach, „początkowo” stało się czymś innym. Wszedłem w międzyczasie w kontakty z jedną z ówczesnych subkultur młodzieżowych, a subkultura ta, będąc przeciw wszystkiemu, była też przeciwko wierze. Piosenki zespołów muzycznych, w które się wsłuchiwałem, atakowały wszystko i wszystkich, budując w mojej podświadomości podwaliny tego, co stało się później. Ale czynnikiem decydującym o moim odejściu od Kościoła był pewien incydent.

Jak każdy nastolatek, miałem i swoją historię miłosną, chociaż moja była akurat wyjątkowo mocno nieszczęsna. Dziewczyna, w której się zakochałem, miała, mówiąc subtelnie, niewłaściwe podejście, a mówiąc wprost, wykorzystywała po prostu moje uczucia. Będąc na to ślepym, trzymałem się jej, aż w końcu ona, podczas wakacji, dopuściła się zdrady, przyznając się do tego po fakcie. Cóż to mogła być za zdrada, gdy miało się po 17 lat? Ogromna, bo nawet zwykłe pocałunki dla mocno zakochanego nastolatka oznaczały koniec świata. Najgorsze było w tym to, że incydent ten miał miejsce w niedzielę, zwykłą sierpniową niedzielę, w której ja, jeszcze głęboko wierzący, poszedłem do spowiedzi, ot tak po prostu, bez żadnego powodu. Od tego momentu postanowiłem obrazić się na Pana Boga, bo jakże to? Ja idę do spowiedzi, do komunii św., tak od siebie, bez żadnych szczególnych okoliczności, a On w tym samym dniu zabiera mi to, co dla mnie wtedy było najcenniejsze? No, Panie Boże, pomyślałem sobie, na Hioba się nie zapisywałem. W cztery miesiące później postanowiłem całkowicie przestać chodzić do kościoła.

Następnie pojawiła się lektura w postaci książki Zenona Kosidowskiego i to już mi wystarczyło, aby na dobre pożegnać się z wiarą. Życie swoje postanowiłem ułożyć bez Boga i bez wiary, a biorąc już aktywny udział w kręgu wspomnianej wcześniej subkultury, w założonym przeze mnie zespole muzycznym, pozwoliłem sobie na atakowanie tego, co było kiedyś mi bliskie i cenne. Czując się oszukanym przez lata swego wcześniejszego życia, mam tu na myśli czas spędzony w kościele i na modlitwach, całą swoją gorycz przelewałem na teksty piosenek atakujących Kościół, księży, a nawet zakonnice. Rzecz jasna nie tylko takie teksty pisywałem, ale te właśnie stanowiły spory procent mojej „twórczości”.

Zaznaczam jednak, że nie dopuszczałem się czynów podłych, wychodziłem bowiem z założenia, że uczciwość jest dla mnie najcenniejsza, a przyjaźń jedna z najważniejszych. Zdążyłem szczęśliwie się ożenić, i doczekałem się trójki dzieci. Ale w swoim zaparciu się wiary byłem tak silny, że wymogłem na swojej żonie, aby ślub był tylko cywilny, a dzieci pozostały nieochrzczone. Postanowiłem bowiem nie przestępować progu żadnego kościoła. W poglądach byłem lewicowy, ale tylko do momentu, gdy sam przyłapałem redaktora z wymienionego wyżej tygodnika na prymitywnym kłamstwie. Obietnice przedwyborcze lewicowych  działaczy politycznych również uważałem za niespełnione, więc postanowiłem odciąć się od lewicy i stać się odtąd człowiekiem politycznie wolnym, tzn. apolitycznym. I jako człowiek apolityczny nie interesowałem się polityką, aż do 2010 roku.

Bo katastrofa w Smoleńsku odcisnęła na mnie głębokie piętno. Osobiście nikogo bliskiego ani znajomego w niej nie straciłem, lecz przeżyłem ją bardzo. Dodam, że np. w domu zabroniłem przez cały tydzień włączać dzieciom telewizor, tzn. do pogrzebu prezydenckiej pary. Sam nie mogłem dojść do siebie przez kilka tygodni, i właśnie wtedy zacząłem przeszukiwać internet, w którym roiło się od teorii tłumaczących, co tak naprawdę się stało w Smoleńsku, a także faktów pokazujących zaniedbania ze strony polskich władz. Zaczął się też w ten sposób mój kontakt z mediami prawicowymi. W sierpniu tegoż roku, gdy wracaliśmy całą rodziną z wakacji znad morza, po raz pierwszy wziąłem do ręki „Mój Dziennik”, zachęcony przez szwagra, a z drugiej strony zmuszony okolicznością braku jakiejkolwiek innej prawicowej prasy w przydworcowym kiosku. Jak zauważyłem, można było się z tej „rydzykowej gazety” jak ją jeszcze wtedy nazywałem, dowiedzieć rzeczy, których nie było w tzw. oficjalnym obiegu. Przyszła też kolej na Radio Maryja odsłuchiwane w samochodzie, w zasadzie z początku tylko wiadomości, w celu usłyszenia tego, czego nie można było usłyszeć gdzie indziej, później wywiady, felietony, i tak zacząłem oswajać się na nowo z Kościołem. Dopuszczałem już do siebie myśl, że gdyby nie Kościół, to nasza cywilizacja by po prostu nie przetrwała. Zacząłem też wierzyć, może nieśmiało, że gdzieś jednak jest jakiś Bóg, zdarzyło mi się odmawiać „Ojcze Nasz”, pójść sporadycznie do Kościoła, lecz odrzucałem jeszcze wtedy kult Maryjny.

Odrzucałem go do dnia 3 maja 2014 roku, gdy czekając w jednym z kościołów na mszę św., usłyszałem „Z dawna Polski Tyś Królową”. Ciarki przeszły mi po plecach, a wzruszenie ogarnęło mnie jak dziecko. I tak powróciłem już na łono Kościoła na dobre. Dziś jesteśmy z żoną po ślubie kościelnym, a dzieci nasze przyjęły chrzest. Ja sam o sobie mogę powiedzieć: „Galilejczyku, zwyciężyłeś”.

P.

« 1 »