Synowie i córki Króla


Uwiódł ich i choć początkowo bardzo Mu się opierali i robili wszystko, by „zmienił temat”, w końcu pozwolili się uwieść. Udowadniali Mu, że się nie nadają, ale On miał inne zdanie.

Synowie i córki Króla
   roman koszowski /foto gość s. Marcina Wieszołek 
franciszkanka od Pokuty i Miłości Chrześcijańskiej z Częstochowy


Kiedy po raz pierwszy w mojej głowie zaświtała myśl o tym, że będę w zakonie? Na oazowej „zerówce”. Siedziałam w kaplicy i pytałam: „Panie Boże, co ja mam robić w przyszłości?”. I wtedy pierwszy raz w życiu otwarłam na chybił trafił Biblię. Spojrzałam: Psalm 116. W tym psalmie dwukrotnie powtarzają się słowa: „Me śluby złożone Panu, wypełnię przed całym Jego ludem”. „Ojej, zakon” – zatkało mnie. I zaczęłam ryczeć jak bóbr: „Nie znam żadnej zakonnicy, nie chcę, nie nadaję się!”. Taka była pierwsza reakcja. (śmiech).


Słowo zostało jednak zasiane. Wróciłam do liceum. Odwiedzałam znajomego, który wylądował w szpitalu, i tak go odwiedzałam, że przez półtora roku byliśmy razem. Na pewien czas rozwiały się myśli o klasztorze. Słowo Pana upominało się jednak o mnie. „Bóg raz powiedział, dwakroć to usłyszałem” – czytamy. On nie przestał mnie wzywać, pociągać, upominać się o mnie. Najbliższym powiedziałam w ostatnim momencie. Gdy już napisałam list do klasztoru.


Kiedyś koleżanka przywiozła mi z Asyżu taukę. Ona wskaże ci drogę – powiedziała. Coś w tym stylu... Gdy intensywnie myślałam o klasztorze, w moje ręce wpadł „Leksykon zakonów w Polsce”. Otworzyłam na chybił trafił. Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłam uwagę, był znak Tau. Franciszkanki z Orlika – przeczytałam. Ktoś powie: loteria. A ja po latach spędzonych w tym zakonie wiem, że nie odnalazłabym się nigdzie indziej. Bóg przygotował to miejsce dla mnie. Idealnie. Zachwyca mnie prostota tego życia. Radość. Jedna z sióstr powiedziała ostatnio: „Z gębą jak cmentarz świata nie zbawisz”…
Napisałam listy do trzech zgromadzeń. Ale wysłałam tylko tu…


Skąd biorę siłę, by w pracy w hospicjum zderzać się ze śmiercią? Z mocy Zmartwychwstałego. Nie ma innej odpowiedzi. Tylko życie w perspektywie zmartwychwstania. Nawet w najzwyklejszej posłudze pielęgniarskiej chcę prowadzić ludzi do pojednania z Jezusem. Byłam świadkiem wielu przełomowych rozmów, widziałam ludzi wracających ze łzami w oczach do Boga. 
Jedna z ostatnich historii. Do hospicjum trafił mężczyzna. Umówił się z kapłanem, ale księdzu coś wypadło i nie mógł przyjść. „Oszukał mnie” – rzucił rozgoryczony pacjent. „Nie, na pewno jutro przyjdzie” – zaczęłam go pocieszać. A on otworzył się przede mną i zaczął opowiadać o swym życiu. O tym, że ostatni raz był w spowiedzi podczas swego ślubu. 45 lat temu. O pęknięciach w rodzinie. „Niech siostra mnie przygotuje do spowiedzi” – prosił. Opowiedziałam mu kerygmat. Płakał. Przebaczył tym, którym miał przebaczyć. Przyjął Jezusa jako Zbawiciela. Nazajutrz wyspowiadał się, a kolejnego dnia wyszedł do domu. Widziałam wiele razy, jak umierają ludzie pogodzeni z Bogiem i ze swoją historią. To naprawdę inna śmierć. Oni odchodzą w pokoju.


Jestem dziś na etapie drugiej podróży poślubnej z Panem. Przeżyłam czas ciemności, wątpliwości, pytań rozsadzających głowę. Bóg pokazał mi, że… zatraciłam tożsamość Oblubienicy. Usłyszałam: „Marcina, czy na nowo mnie wybierasz?”. „Tak!” – zawołałam i poczułam się znów zaproszona do tańca.
 Nie narzekamy na brak powołań. Bóg uczy nas otwartości. Siostry zaczynają wychodzić do ludzi, jeździć na ewangelizacje i nie czekają już jedynie, aż ludzie przyjdą do nas. I Bóg temu błogosławi.
 not. Marcin Jakimowicz

« 2 3 4 5 6 »
oceń artykuł Pobieranie..
TAGI: