Są roszczeniowi, agresywni i chamscy. Niemiecka pracownica socjalna opowiada o pracy z uchodźcami.
Opada pierwotny entuzjazm Niemców związany z pomocą imigrantom. Pewna pracownica socjalna, która na jesieni ubiegłego roku zatrudniła się w ośrodku dla uchodźców w Hamburgu (chce pozostać anonimowa) opowiedziała dziennikowi „Die Welt” o swojej pracy. – Kiedy w końcu otrzymałam list ze zgodą, cieszyłam się jak szalona; w końcu mogę pomagać nie tylko teoretycznie, ale także zrobić coś praktycznego dla uchodźców – mówi gazecie.
Rzeczywistość okazała się nie tak różowa. Kobieta odpowiada za kontakt z uchodźcami, ma rozwiązywać ich problemy bytowe, wspierać przy procesie azylowym, czy umawiać z lekarzami. – I wtedy do mojego biura przyszli pierwsi uchodźcy, którym miałam doradzać. Po pierwszych kilku wizytach zauważyłam, że moje idealistyczne i pozytywne wyobrażenia na temat ich zachowania mocno różni się od rzeczywistości – tłumaczy. – Przede wszystkim wielu z nich jest skrajnie roszczeniowych. Przychodzą do mnie i żądają, bym im zaraz załatwiła mieszkanie, świetny samochód, a najlepiej rzeczywiście dobrą pracę, bo przecież muszę, w końcu po to tu jestem i po to tu przyszli. Gdy odmawiam i próbuję im wytłumaczyć, że tak się nie da, często stają się głośni, a nawet agresywni. Niedawno pewien Afgańczyk groził, że się zabije. Kilku Syryjczyków i grupa Afgańczyków stwierdziła, że będą prowadzić strajk głodowy do czasu, aż im pomogę przenieść się gdzie indziej. Do mojej pochodzącej z krajów arabskich koleżanki ktoś kiedyś krzyknął: „zetniemy Ciebie!”. Z takich przyczyn policja przyjeżdża do nas kilka razy w tygodniu – opowiada.
Imigranci bywają także nieterminowi, ale najgorsze dla niej jest to, jak traktują kobiety. Nie traktują ich poważnie, nie słuchają, pytania stawiają głównie mężczyznom. Bywają też namolni. – Gwiżdżą za nami i wołają za nami w obcym języku, czego zazwyczaj ja i moje koleżanki nie rozumiemy. To jest bardzo nieprzyjemne. Niedawno wchodziłam po stromych schodach. Kilku mężczyzn biegło za mną, wchodziło po schodach, śmiali się cały czas i – jak podejrzewam – mówili o mnie i coś do mnie wołali – żali się. Sytuacja pogorszyła się w ostatnich dniach, kiedy do ośrodka dołączyli imigranci z Afryki Północnej. – Kilku mężczyzn szło za moją koleżanką na stację metra i napastowało nawet w samej kolejce. Wolę sobie tego oszczędzić i jeżdżę samochodem – mówi. Zmieniła także swoje zachowanie: ubiera się tylko w szerokie spodnie i koszule zakrywające całą górną część ciała. – Od oficjeli i tak nie można oczekiwać żadnej pomocy – mówi. I, choć nie chciałaby rzucać tej pracy, poważnie się nad tym zastanawia.
Stefan Sękowski /Die Welt