Narodowa partia Marine Le Pen plasuje się na pierwszym miejscu rankingów przed wyborami samorządowymi (we Francji nazywanych raczej regionalnymi).
Popiera ją już ponad 30 proc. rodaków Napoleona - wynika z sondażu przeprowadzonego przez TNS Sofres-OnePoint na zlecenie francuskiej telewizji LCI i RTL (kanały informacyjne) oraz dziennika "Le Figaro". Partia Le Pen wyprzedza tym samym także prawicowe ugrupowanie Republikanów Nicolasa Sarkozy'ego. Partia Socjalistów (PS) pozostaje daleko w tyle.
Sondaż TNS wykonano tydzień po tragicznych wydarzeniach w Paryżu. Choć, zdaniem "Le Figaro", 13 listopada nieznacznie wpłynął na zmianę poglądów Francuzów, to słupki poparcia wskazują na co innego.
Prawdą jest, że poparcie dla socjalistów maleje od dawna, a prawica zaczęła ostro zyskiwać w chwili, kiedy Francja zdecydowanie poparła przyjmowanie kolejnych imigrantów z Syrii. Nikt jednak nie przypuszczał, iż uważany jeszcze do niedawna za ksenofobiczny FN znajdzie się na samym szczycie.
Słupki poparcia wzrosły jednocześnie samemu socjalistycznemu prezydentowi Françoisowi Hollandowi. Skąd ten paradoks? Po części Francuzi ulegli emocjom i dali się zwieść pozornym działaniom prezydenta, który już 14 listopada przed milionami widzów zapowiedział odwet za rzeź nad Sekwaną. Mówił o "odpowiedzi bezlitosnej". "My tę wojnę wygramy" - podkreślał. Wrażenie musiała też robić akcja pogoni francuskich służb za zamachowcami. A także ponad trzy tysiące żołnierzy oddziałów specjalnych, które już dzień po zamachu wysłano na puste ulice Paryża.
Widok słupków poparcia dla Frontu Narodowego skłania także ku innej hipotezie. Rzecz w tym, że francuski prezydent zmienił po 13 listopada swą retorykę. Znalazł się nagle po stronie swych niedawnych jeszcze przeciwników. Zaapelował do krajów Unii, "by powstrzymać się z przyjmowaniem kolejnych imigrantów". To był ton, w który od kilku miesięcy uderzał głównie Front Narodowy. Ton, którego Francja chce słuchać coraz bardziej. Dowód? Wygłoszonego po zamachach przemówienia Marine Le Pen, skierowanego przeciw islamowi i niekontrolowanej fali imigrantów, odsłuchało na żywo 5,7 mln internautów. Dwukrotnie więcej internautów wchodziło potem na strony FN, by wysłuchać go ponownie.
Nad Sekwaną pojawiają się zwiastuny zmian dużo większych, wręcz rewolucyjnych. Przed kilkoma dniami Marechal Le Pen, córka szefowej Frontu Narodowego, w debacie publicznej w telewizji aż grzmiała: „Wzywam Francję do przebudzenia! Muzułmanie, niestety, nie mogą mieć we Francji takich samych praw, jak katolicy. Tymczasem jest odwrotnie. Muzułmanie muszą sobie uświadomić, jeśli chcą tu mieszkać i praktykować, że to ziemia o korzeniach chrześcijańskich”. Słowa te natychmiast skomentowano nie tyle jako ksenofobiczne, ale stygmatyzujące islam.
"Do czego doszliśmy, żeby Francuzki zakładały czadory!?” - pytała jednak niezrażona Le Pen. Nie omieszkała wykorzystać też sytuacji, by - bardzo zresztą słusznie - zadać kilka niewygodnych dla obecnej władzy pytań: "Jak to możliwe, że tysiące osób posiada we Francji tzw. fiszkę “S” (to znaczy, że są zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa) i porusza się na wolności?!" Dzisiaj „Le Figaro" - ten sam dziennik, który krytykował Le Pen - podaje, że osób z "S" jest we Francji aż 20 tysięcy, z czego 10 500 jest bezpośrednio związana z ruchami islamistów. Pozostali należą do organizacji terrorystycznych, takich, jak PKK (Partia Pracujących Kurdystanu), zbrojna gałąź Hezbollahu czy gangi chuliganów. Przemieszczają się całkowicie swobodnie. Są realnym zagrożeniem.
Słowa Le Pen padły na wiecu przed wyborami. Wydawać by się mogło, że akurat te skierowane przeciw muzułmanom nie przysporzą jej poparcia, bo Francja - mimo wszystko - jest uległa wyznawcom Allaha. Okazało się jednak, że poparcie dla stosujących tak ostrą retorykę wzrosło. Od dekad nad Sekwaną nikt tak odważnie nie mówił. Wyraźnie jest tam na to teraz zapotrzebowanie - na wskazuje rezultat sondażu TNS.
Joanna Bątkiewicz-Brożek