Moja córeczka urodziła się martwa 23.08.2014 r. Byliśmy z mężem nastawieni na najgorsze, bo lekarze zdiagnozowali obrzęk, z którym nie dało się nic zrobić. Był tak ogromny, że serduszko naszej córeczki nie wytrzymało...
Pamiętam przez jakie piekło wówczas przechodziliśmy. Żadnego zrozumienia i wsparcia ze strony lekarzy. Obrazili się na mnie, że nie chciałam dokonać aborcji (czytaj: zabić własne dziecko tylko dlatego, że zachorowało). Nikt nie wsparł dobrym słowem, czułam się jakbym zabierała cenny czas lekarzom, który muszą na mnie i moje dziecko bezsensownie przeznaczać. Często słyszałam od lekarzy że ta ciąża jest bez sensu. Dobre słowo usłyszałam jedynie od położnej środowiskowej, która naprawdę przejęła się tą sytuacją. Z nią mogłam szczerze porozmawiać i powiedzieć, co czuję. Ona jedyna mnie wysłuchała i szczerze współczuła. Dziękuję Panu Bogu za tą kobietę.
Lekarz prowadzący, po stwierdzeniu obrzęku u córeczki i dużym prawdopodobieństwie śmierci, nie wyznaczył terminów dodatkowych, w których mogłabym przychodzić, aby sprawdzić czy serduszko córeczki jeszcze bije. "Nie chcesz zabić to radź sobie sama" - dokładnie tak się czułam. Sama musiałam jeździć do szpitala i błagać o USG, by wiedzieć, czy jej małe serduszko jeszcze bije. Żaden lekarz się nie przejął i traktowano mnie jak trędowatą.
W 23 tc poczułam się nieco gorzej, dwa dni pod rząd miałam sen: córeczka przenikała przez powłoki brzuszne i wznosiła rączki i nóżki do nieba. Tydzień wcześniej ofiarowałam tę sytuację i moją córeczkę Matce Bożej Piekarskiej - Opiekunce naszej rodziny. Wszystkie sprawy naszej rodziny od lat właśnie Jej polecamy. To właśnie na wzgórzu piekarskim prosiłam o dobre rozwiązanie pomimo nieuleczalnej choroby obrzęku mojej córeczki. Tydzień później, dwa dni pod rząd, ten identyczny sen. Nie czekałam więc na nic, tylko spakowałam torbę i pojechałam do szpitala, znów błagając o zrobienie mi usg. Kiedy po usilnych błaganiach przyszli do mnie dwaj lekarze, bardzo się ucieszyłam, bo jednym z nich był lekarz, do którego chodziłam prywatnie, gdy byłam w ciąży z moim synem. Moja radość nie trwała jednak długo, ponieważ lekarz ten w tej sytuacji udał, że mnie nie zna i czym prędzej zniknął. Drugi lekarz po zrobieniu USG powiedział tylko tyle, że nie widzi oznak życia i jest to świeża sprawa, góra od dwóch dni płód nie żyje. Trzeba jak najszybciej urodzić, bo jest to zagrożenie dla mojego życia. Dowiedziałam się też, że w takich sytuacjach dokonuje się aborcji jak najszybciej i nie zawraca się głowy lekarzom z martwą ciążą.
Ledwo powstrzymując łzy zapytałam, kiedy będę rodzić i jak będzie to wyglądało, po czym dowiedziałam się, że nie zostawią mnie w szpitalu i mam jechać gdzie indziej. Dodatkowo lekarz powiedział: "Pani tutaj u nas w ogóle nie było, rozumiemy się?". Odpowiedziałam, że rozumiem i roztrzęsiona, zapłakana, poszłam do samochodu, który resztkami sił musiałam prowadzić. Nikt się mną nie przejął, moim stanem psychicznym, co czuję w sytuacji, gdy mam pod sercem martwe dzieciątko, zero, żadnej reakcji.
W kolejnym szpitalu wreszcie mnie przyjęli, nie omieszkali oczywiście nie zapytać, dlaczego nie dokonałam aborcji, ale odkąd stwierdzono u córeczki obrzęk, to tylko o to mnie pytano. Powiedziałam, że nie wyobrażam sobie zabijać własnego dziecka tylko dlatego, że jest chore.
Do szpitala przyjęto mnie w piątek, a w sobotę wieczorem urodziłam córeczkę. Rodziłam na osobnej sali. Razem z mężem pożegnaliśmy córeczkę, zobaczyliśmy jaka jest piękna. Wyglądała tak, jakby spała, nie było na niej żadnych oznak śmierci. Przytuliłam ją mocno i ucałowałam w jej malutką kochaną główeczkę. Miała taki cudowny mały nosek... gdybym ją zabiła, nigdy w życiu nie widziałabym jej i nie mogłabym ucałować, a w sercu pozostałby nieustanny ogromny wyrzut sumienia na zawsze... Niezależnie przecież od tego, czy dziecko w łonie matki jest zdrowe czy też chore, powinno być traktowane z szacunkiem i godnością należną człowiekowi zawsze i wszędzie.
Monika Gołąb