Ewa Kopacz jeszcze walczy. Ale Platforma już szuka nowego lidera. Jeden właśnie się zgłosił.
20.10.2015 16:00 GOSC.PL
Takiej sytuacji chyba jeszcze w III RP nie było. Pani premier i szefowa partii rządzącej walczy o reelekcję, a na 5 dni przed wyborami odcina się od niej własne polityczne zaplecze. I to w sytuacji, gdy PO wciąż ma realne szanse na utrzymanie władzy – na przykład w ramach „tęczowej koalicji”. Tyle, że już na pewno nie z Ewą Kopacz, jako liderem.
Dotąd była to teza powtarzana przez publicystów i politycznych analityków. Od wczoraj można już mówić o otwartej wojnie o sukcesję. Po wieczornej telewizyjnej debacie nawet w sympatyzujących z PO mediach trudno było doszukać się (choćby reżyserowanego) entuzjazmu. Dziś rano, w radiowej rozmowie Grzegorz Schetyna zachwalał… PiS, za dobrą kampanię. Atmosferę panującą w konkurencyjnym ugrupowaniu porównał do ducha Platformy z 2007 roku. O swojej partii nie miał za wiele dobrego do powiedzenia („nie wiem, nie jestem w sztabie”). Co do debaty nie dopatrzył się większej różnicy między swoją liderką, a Beatą Szydło.
Nie trzeba było długo czekać, by takiej recenzji nie skomentowała Ewa Kopacz: „No, to może się zastanowię i jego dzisiaj wyślę w takim razie, skoro jest taki silny” – rzuciła dziennikarce TVN24 pani premier. Nerwy puściły, bo też „nóż w plecy” wbito jej tuż przed kolejną z decydujących o rezultacie wyborów debatą. Nie bardzo więc wiadomo, kogo pani premier dziś reprezentuje. Nawet Ryszard Petru wprost mówi, że o przyszłej koalicji chce rozmawiać… ale już nie z Ewą Kopacz.
Platforma płaci wysoką cenę za personalny kaprys Donalda Tuska. Trudno powiedzieć, czy przy innym liderze wynik PO byłby lepszy, może i nie. Ceną jest raczej rozkład i demobilizacja partii, utrzymującej wysokie poparcie jedynie dzięki instynktowi samozachowawczemu tysięcy lokalnych działaczy i nakręcanej przez media antypisowskiej histerii.
Grzegorz Schetyna niewątpliwie już zaczął swoją grę o sukcesję. I na razie nie bardzo widać na horyzoncie kogoś, kto stanąłby z nim do walki. Minister spraw zagranicznych nie może się rzecz jasna dystansować od polityki rządu, ale od kampanii wyborczej – czemu nie. Wysyła więc czytelny sygnał: to nie mój mecz, ja dopiero po 25 października wejdę na boisko.
Szkoda tylko, że choć Grzegorz Schetyna zdecydował się na „wyjście z szafy”, nie ma zdegustowanym wyborcom PO (o niezdecydowanych już nie wspominając) nic świeżego do powiedzenia. Poza rytualnym straszeniem PiS-em.
Piotr Legutko