Dyskusje na temat uchodźców brzmią jak kłótnie dziecięce: skrajne emocje, pokazywanie palcem i ośmieszanie rzeczowych argumentów drugiej strony. Stop!
09.09.2015 12:20 GOSC.PL
Tymczasem zapomina się w tych dyskusjach, że mowa jest o życiu i śmierci. O konkretnych ludziach: tych, którzy uciekają, przybywają, szukają nowego domu. Ale również i o tych, którzy już mieszkają w tym domu. Swoim domu. Ci ostatni, jako gospodarze, mają prawo zadawać pytania, a nawet obawiać się przybyszów. Nie powinno się wymagać od innych naiwnego pseudoheroizmu pt. „Jakoś to będzie. Ogarniemy ich miłosierdziem”. Otóż samo miłosierdzie, bez wsparcia racjonalnych zachowań i przygotowania - śmiem twierdzić - może nie wystarczyć. Szczególnie że bardzo konkretne doniesienia o uchodźcach nie pozostawiają złudzeń: oprócz rodzin (o pomoc którym apelował papież Franciszek) wśród uchodźców są i tłumy agresywnych, młodych mężczyzn. Którym to (!) również pomóc trzeba. Tylko jak, żeby było rozsądnie, rzetelnie, sensownie i skutecznie? Oraz bezpiecznie dla przyjmujących?
Pisząc te słowa, zdaję sobie sprawę, że część czytelników odbierze moje stanowisko jako skrajny rasizm i ksenofobię, a w dodatku zarzuci odrzucanie Ewangelii. Bo przecież „nagich przyodziać, podróżnych w dom przyjąć”. Otóż wybiegając przed oskarżenia, które padają, ilekroć ktoś zadaje trudniejsze pytania na temat uchodźców, informuję, iż stawianie pytań i próba przedstawienia sprawy uchodźców wielowątkowo nie wyczerpują znamion „rasizmu”. Przeciwnie. Apel o zdrowy rozsądek i włożenie emocji w kieszeń to od zawsze dość skuteczne lekarstwo, działania prewencyjne przeciwko wszelkim nienawiściom. Ostatecznie nikt rozsądny nie skacze do głębokiej wody, nie badając dna. Co więcej - nikt uczciwy nie wrzuca w tę wodę swoich dzieci czy rodzin. Rozsądek nakazuje zbadać teren. Wtedy wszyscy będą bezpieczni.
Od przyjmowania uchodźców nie uciekniemy. Co więcej - wielu spośród nas naprawdę chętnie pomoże i pomaga (o czym za chwilę). Niemniej wszyscy, którzy mieli styczność z uchodźcami w Polsce, twierdzą zgodnie (niestety rzadko oficjalnie do kamer lub mikrofonów): przyjęcie pod swój dach straumatyzowanych, nie znających kultury i języka, pozbawionych oparcia w środowisku i rodzinie ludzi to gigantyczna, niemal syzyfowa praca. To wysiłek nie do przewidzenia. I często bez happy endu. Bo na przyjęciu się nie kończy, o czym zapomina wielu. Przyjęcie uchodźców to dopiero początek.
Przypomnę pewną ważną, a zapomnianą medialnie historię. Kilka lat temu wiedziony odruchem serca (naprawdę w to wierzę) ówczesny minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski sprowadził do Polski uchodźców z Nigerii i Erytrei. Były to same rodziny - chrześcijańskie (!) i muzułmańskie. Brak było wśród tej grupy osób „potencjalnie niebezpiecznych”. Umieszczono grupę w jednym z ośrodków dla uchodźców. Wszczęto procedury, czyli system poszedł w ruch. A że system kompletnie nieprzystosowany do potrzeb ludzi po przejściach, nie znających języka, zagubionych i przerażonych? Trudno. W efekcie za pomoc uchodźcom „wzięli się” ludzie dobrej woli, poruszeni trwającym na polskiej ziemi dramatem uchodźców. Byli to katolicy, ludzie, którzy postarali się pomagać wielopłaszczyznowo. Zalepiać wielkie luki systemowej pomocy. Ogromna walka o mieszkania (po wyjściu z ośrodków), pomoc w znalezieniu pracy, wyposażanie w najpotrzebniejsze sprzęty, walka o leczenie nałogów kilku członków grupy (!), walka o dzieci, które nie odnajdywały się w nowej rzeczywistości. W końcu uczenie języka, bo godziny nauki zapewnione w ośrodku były śmiesznie niewystarczające, oraz zapewnienie możliwości uczestniczenia w nabożeństwach. Skala pomocy, którą świadczyli bezinteresownie Polacy, była ogromna. Poczuli się przyjaciółmi, wiedzieli, że są bliźnimi. Znali Ewangelię i chcieli „przyodziać i nakarmić”. Po tym, jak opisałam dramat uchodźców, również czytelnicy „Gościa Niedzielnego” spieszyli z chęcią pomocy. I co było dalej?
Najpierw zniknęła jedna z rodzin. Matka z czwórką dzieci. Nagle. Polscy przyjaciele szukali jej, jak mogli i gdzie mogli. Szaleli z niepokoju. Odnalazła się w Norwegii. Jak przedostała się tam bez dokumentów? Nie wiadomo. Potem zniknęła rodzina kolejna...
Obecnie ze sporej grupy, która do kraju przyjechała, na terenie Polski nie ma już prawdopodobnie nikogo. Kto jest winny, że było im po prostu źle? Z pewnością nie ci, którzy (wolontaryjnie, acz profesjonalniej niż tzw. system) świadczyli pomoc...
Pomoc uchodźcom - choć brzmi szlachetnie, sprawą łatwą nie jest. Naprawdę wymaga wielkiego przygotowania i możliwości, które (obym była złym prorokiem) mogą przerosnąć wiele instytucji czy miejsc, oferujących taką pomoc. Bo nie samym „wiktem i opierunkiem” żyje uchodźca.
I na koniec. Bardzo niepokojący jest kierunek, w którym wszelkie dyskusje o uchodźcach dryfują. Wzajemne oskarżenia, brak dialogu i porozumienia mogą dać efekt jedyny, a opłakany: zamiast racjonalnej diagnozy i wypracowania sensownej pomocy zagrzebujemy się w okopach. „Bezkrytyczni zwolennicy sprowadzania uchodźców” z jednej strony, „zacietrzewieni przeciwnicy” z drugiej. „My, prawdziwi chrześcijanie, nie mamy problemów z innością. My nie boimy się obcych” - chełpią się jedni. „A my bronimy własnych dzieci przed hordą dzikich muzułmanów” - grzmią inni. Jedni i drudzy doskonale przekonani o swojej wyższości, ośmieszający argumenty „przeciwnika”, a w gruncie rzeczy śmieszni i agresywni. Nie można pomagać bliźnim, ani chronić swoich najbliższych skutecznie, jeśli się do samego siebie nie ma odrobiny dystansu. Nie da się skutecznie pomóc sobie i innym, jeśli jest się „wszechwiedzącym”, a do rzeczywistości wokół nie podchodzi się ze sporą... pokorą. Warto też i przypomnieć sobie inne ewangeliczne napomnienie: „Z serca ludzkiego pochodzi (...) głupota”...
Stop! Jeśli naprawdę chcemy pomóc uchodźcom, podejdźmy do kwestii poważnie. Powaga oznacza brak demonizowania problemu (wszak nie wszyscy spośród uchodźców to potencjalni terroryści z ISIS). Ale powaga sytuacji również nie może oznaczać naiwnego wypierania realnych trudności, z którymi przyjdzie się nam zmierzyć. Nie wolno ośmieszać tych, którzy dość racjonalnie ostrzegają: wśród przybyszów przypuszczalnie będą i osoby niebezpieczne. Tymczasem naszym obowiązkiem jest ochrona własnych dzieci, własnego bezpieczeństwa. Udawanie, że „jesteśmy zupełnie bezpieczni”, sprowadzając tysiące nieznanych ludzi, jest, delikatnie mówiąc, naiwnością. Oraz ogromną nieuczciwością w stosunku do obywateli. Na marginesie: niedawno trudno było do Polski sprowadzić Polaków z Donbasu. Też uciekali przed śmiercią. Służby musiały tych ludzi prześwietlić ze względu na bezpieczeństwo państwa. Wstrzymywano ich transport, chociaż nad ich głowami świstały kule. To były rodziny: matki, malutkie dzieci... Obecnie raczej nie mówi się o „konieczności prześwietlania” dziesiątek tysięcy osób, o których wiemy niewiele.
A nawet jeśli będziemy musieli się zaopiekować „tylko” pokrzywdzonymi przez los i wojnę rodzinami, to zawczasu, najlepiej jak można, przygotujmy się na tę pomoc wielopłaszczyznowo i mądrze. Bo nie jest, wbrew pozorom, wielkim wyczynem podróżnego w dom przyjąć. Nie jest problemem (!) przy dźwiękach fanfar i zachwytów medialnych zebrać pieniądze na wikt i opierunek gości. Trudniej zapewnić profesjonalną pomoc psychologiczną, zabezpieczenie leczenia, dobranie odpowiedniej ilości tłumaczy (których w Polsce niemal nie ma). Nie mówiąc już o dalszej przyszłości: miejscach pracy i godnego życia. Uchodźcy jeszcze wiele, wiele lat będą musieli otrzymywać naszą pomoc. Wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę?
Historia przytoczona powyżej, historia uchodźców z Erytrei, niech będzie małym memento dla wszystkich tych, którzy w odruchu serca zapraszają uchodźców. Same dobre chęci, okraszone pieniędzmi na czynsz, stanowczo nie wystarczą. Prócz dobrych chęci należy mieć absolutną świadomość, że biorąc odpowiedzialność za drugiego człowieka, rozpoczyna się pracę, której nie wolno będzie przerwać nawet przez lata. Pracę syzyfową czasami. Trzeba też wiedzieć, że praca ta nie zawsze będzie się wiązać z wdzięcznością przyjmowanych osób. I nie wolno wymagać takiej pracy i heroizmu od osób, które po prostu nie chcą lub nie czują się na siłach.
Łatwo zaprosić do domu nieznanych gości. Dużo trudniej tak zorganizować ich pobyt, by goście poczuli się u nas dobrze i bezpiecznie. Łatwo tworzyć piękne idee. Trudniej zorganizować tak wspólne życie, by przybysz stał się sąsiadem, a nie przeistoczył się w intruza.
Agata Puścikowska