Nie byłoby tematu śmieciowego jedzenia w sklepikach, gdyby rodzice robili dzieciom kanapki do szkoły.
01.09.2015 15:48 GOSC.PL
- Zadbałam o to, żebyście w poważnym i dojrzałym wieku nie byli, mówiąc potocznie, grubaskami - powiedziała we wtorek rano podczas inauguracji roku szkolnego w jednej ze szkół premier Ewa Kopacz. Premier przypomniała o uchwaleniu pod koniec ubiegłego roku ustawy o bezpieczeństwie żywności i żywienia, na mocy której w szkolnych sklepikach będzie mogła być sprzedawana jedynie zdrowa żywność. Zniknąć mają z tego typu miejsc „chipsy i cola”, kanapki z majonezem czy duże butelki ze słodzonymi napojami. Wszystko dla dobra dzieci.
W ten sposób szefowa rządu zapewniła poważnym publicystom i politykom zajęcie na resztę dnia. Już czytam komentarze, że w ten sposób dyskryminuje ona „grubasków”, niektórzy zastanawiają się, co też w dzieciństwie jadł Misio Kamiński. Odzywają się też przeciwnicy ustawy – niejako antycypując tę dyskusję kilka dni temu poseł partii KORWiN Przemysław Wipler nazwał ją na Facebooku „idiotyczną” i przypomniał, że jako jedyny głosował przeciwko jej uchwaleniu.
Złośliwcy mogliby stwierdzić, że w ten sposób przypomina o swojej aktywności żelaznemu elektoratowi własnego ugrupowania. Nie widzę powodu, dla którego państwo miałoby nie móc zakazywać sprzedaży w szkołach publicznych takich albo innych produktów spożywczych. Inna sprawa, czy ta regulacja ma sens. Wątpię, by okazała się skuteczna. Nic nie stoi na przeszkodzie, by dzieciaki kupowały sobie batony po drodze na lekcje, albo żeby rodzice smarowali im kanapki majonezem – zresztą im starsze, tym częściej same będą mogły to robić. Schodzić będą być może owoce, ale kanapki z ogórkiem i chudziutką wędlinką wcale nie muszą cieszyć się szczególnym powodzeniem, ponieważ w sklepiku są drogie. Także to jest jednym z powodów, dla którego dzieci chętniej kupują w sklepiku niezdrowe żarcie od zdrowego: gdy mają do wyboru pączek za 2 zł albo kanapkę za 4 zł, wybiorą z reguły to pierwsze.
I tu dochodzimy do sedna sprawy, o którym rządzące elity – zalecające głodnym jedzenie szczawiu z nasypów kolejowych i mirabelek, i buczące, gdy prezydent mówi o niedożywionych dzieciach – oczywiście nie mają zielonego pojęcia. To biedni, a nie bogaci, są najbardziej narażeni na otyłość, bo zdrowa żywność jest z reguły droższa od mniej zdrowej. Ci najbiedniejsi i tak w sklepiku kupować nie będą – ale tych, których wcześniej było stać na drożdżówkę, może nie być już stać na kanapkę. Najśmieszniejsze jest jednak to, że… wcale nie musi być ich stać nawet na drożdżówkę, by zjeść w szkole drugie śniadanie. Gdyby bowiem rodzice robili swoim dzieciom kanapki do szkoły w domu (co zajmuje minutę osiem i jest tańsze niż gotowa przekąska w sklepie), albo dawali im po owocu (jabłka nie są znowu takie drogie), nie byłoby problemu ze śmieciowym jedzeniem w sklepikach. Oczywiście dzieci „przy kasie” mogłyby i tak dalej robić sobie zakupy w szkole, ale (zakładając, że zjadłyby przygotowaną w domu wałówkę) nie po to, by się najeść. Naprawdę nie wszystkie nasze problemy trzeba koniecznie rozwiązywać na szczeblu rządowym czy parlamentarnym.
Stefan Sękowski