Mike Leigh w filmie „Pan Turner” próbuje odpowiedzieć na pytanie, skąd się bierze siła obrazów Williama Turnera. Ten angielski romantyk nadal przyciąga i fascynuje.
Cztery lata temu pierwszą w Polsce wystawę dzieł Josepha Mallorda Williama Turnera w Muzeum Narodowym w Krakowie obejrzało ponad 30 tys. chętnych. Nie mniejszym zainteresowaniem cieszą się jego ekspozycje w wielu miastach europejskich. W 2014 aż cztery nominacje do Oscara dostał film „Pan Turner”, wyreżyserowany przez znakomitego Mike’a Leigha. Świetnie wcielający się w postać malarza Timothy Spall został uhonorowany Złotą Palmą na Festiwalu w Cannes. Dzieło Leigha opowiada o ostatnich kilkunastu latach życia „malarza żywiołów”. Próbuje też odpowiedzieć na pytanie, skąd bierze się siła nie tylko jego, ale genialnych twórców w ogóle. Jak to się dzieje, że nie zostali zamknięci w swojej epoce, ale żyją mimo upływu czasu? Turnera uznaje się za prekursora nie tylko impresjonizmu, symbolizmu, ale i futuryzmu, malarstwa materii, polegającego na nakładaniu kilku warstw farby, i malarstwa gestu, w którym niektóre partie farby kładzie się szpachlą. Był tak odważny w przekraczaniu barier, że wytyczył szlaki dla kilku kierunków. Zapada w pamięć wymowna scena z filmu Leigha, pokazująca, jak to artysta nic sobie nie robił z opinii kolegów akademików, z którymi wystawiał prace. Kiedy się tylko dało, eksperymentował i nieustannie poszerzał granice możliwości wyrażenia tego, co widział. Na swoim obrazie przedstawiającym morze znienacka namazał palcem krzykliwą, stanowiącą dysonans czerwoną plamę, co natychmiast wywołało kpiące uśmieszki wystawiających obok kolegów. Po chwili wrócił i zdecydowanym ruchem starł szmatką jej kawałek. Zdumione towarzystwo zobaczyło, że to kołysząca się na fali czerwona boja.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych