Ewa Kopacz ma pomysł, jak zwiększyć pensje pracowników. Luźno korzystając z pomysłów amerykańskich noblistów, bije rekordy. Wodolejstwa.
21.07.2015 14:38 GOSC.PL
„Jeśli nawet pracodawca podpisze umowę o pracę – ale nie mówię o umowie na zlecenie czy umowie o dzieło – na najniższych warunkach, będzie płacił minimum temu, którego zatrudnia, a ten, który szuka pracy, znajdzie tego pracodawcę, to pracodawca odprowadzając swoje składki, będzie i tak od tej najniższej kwoty płacił zdecydowanie mniej, natomiast rolą państwa, by temu, który będzie tak mało zarabiał, dopłacić to, co pozwoli mu godnie żyć”. Uf, jeśli ktoś zrozumiał to zdanie za pierwszym przeczytaniem, to serdecznie gratuluję. Pozostałym wytłumaczę: w ten sposób Ewa Kopacz przedstawiła pomysł dopłacania przez państwo do pensji pracowników najmniej zarabiających. Wypowiedź ta – rzucona w trakcie spotkania wyborczego – brzmiała tak, jakby pół godziny wcześniej prezes rady ministrów poznała nową, nieznaną sobie do tej pory ideę i próbowała na głos poukładać sobie w głowie świeżo pozyskaną wiedzę. Przez co teraz komentatorzy dwoją się i troją, by zrozumieć, o co jej tak naprawdę chodziło.
Ekspertowi Klubu Jagiellońskiego Markowi Steinhoff-Traczewskiemu pomysł skojarzył się z negatywnym podatkiem dochodowym, promowanym swego czasu przez nieżyjącego już ekonomistę Miltona Friedmana. W uproszczeniu to rozwiązanie polega na tym, że państwo dopłaca ludziom, którzy nie zarabiają pewnej minimalnej kwoty, różnicę; nie muszą oni także płacić podatku dochodowego. Moim zdaniem Ewie Kopacz bliżej raczej do pomysłów innego ekonomisty, Edmunda Phelpsa (którego nazwisko zresztą też pojawia się w wypowiedzi prawnika), przede wszystkim dlatego, że negatywny podatek dochodowy dotyczyłby wszystkich, a pani premier – podobnie jak Phelps – chce dopłacać tylko pracującym. Napisałem, że „raczej”, bo Kopacz nie zdradziła żadnych konkretów. Czy miałby to być zwrot podatku, czy może forma jakiegoś zasiłku? Ile by to kosztowało, jaki miałoby, zdaniem pani premier, mieć wpływ na rynek pracy?
Steinhoff-Traczewski słusznie wspomina, że „proponowane przez Friedmana i innych ekonomistów rozwiązanie było jako alternatywa, a nie dodatkowa forma pomocy społecznej. Modelowo powinno oznaczać likwidację wszystkich innych mechanizmów socjalnych: zasiłków, rent etc., ale też likwidację płacy minimalnej”. Zwolennicy tego rozwiązania twierdzą, że państwo powinno dopłacać do najniższych pensji dlatego, że niewykwalifikowani pracownicy ich nie wypracowują – a jednocześnie koszty społeczne ich ubóstwa bądź bezrobocia (przestępczość, problemy zdrowotne etc.) są zbyt duże, by przymknąć na to oko. A tymczasem rząd chce zwiększyć płacę minimalną o kolejne 100 zł, co, jeśli rzeczywiście dopłaty są w Polsce potrzebne, zwiększyłoby liczbę ich beneficjentów. Ta propozycja kłóci się też z niechęcią PO do podwyższenia kwoty wolnej od podatku i obniżenia pozapłacowych kosztów pracy – zarówno jedno, jak i drugie rozwiązanie mogłyby przynieść analogiczne skutki jak dopłaty, bez konieczności budowy skomplikowanych procedur. I tak Ewa Kopacz pływa sobie – tym razem trochę z Phelpsem, za chwilę z kimś zupełnie innym – po bezbrzeżnych wodach polityki społecznej, nie potrafiąc obrać sensownego kursu.
Stefan Sękowski