Nisko przelatujące obietnice mogą sporo poniszczyć. Jeszcze gorzej z obietnicami, które władza zdąży zrealizować.
01.06.2015 15:33 GOSC.PL
Hasło z jednego kabaretów: "Czemu wszyscy czepiają się Tuska? Przecież on jeszcze nic nie zrobił!”.
No racja - co niby miałby robić Tusk, skoro go koleżanka Angela obsadziła na unijnym tronie po to właśnie, żeby nic nie robił. Ma siedzieć i niczego nie ruszać. I to robi naprawdę dobrze.
Gorzej jest jednak, gdy ci, co powinni coś robić, nic nie zrobili, a jeszcze gorzej, gdy nagle budzą się i - widząc, gdzie mają rękę - próbują nadrobić stracony czas. Bronisław Komorowski w dwa tygodnie próbował nadrobić prawie pięć lat prezydentury - i widzimy, jak to wyszło. Sprzątanie po tej nagłej erupcji łaskawości będzie trwało dużo dłużej niż dwa tygodnie.
Jednak teraz nad Polską zawisł jeszcze większy problem - obudziła się cała Platforma Obywatelska z rządem na czele. Popłoch zapanował u nich ten sam co u prezydenta, ale oni mają, niestety, więcej niż dwa tygodnie czasu. Strach pomyśleć, co może się wydarzyć do jesiennych wyborów.
Zwiastunem potopu miłości, jaką władza zapałała do obywateli, jest determinacja, żeby dokończyć sprawę in vitro. Zaczął to już sztab urzędującego prezydenta. Po paskudnym spocie, sugerującym, że Duda chce odebrać dzieci polskim kobietom, Bronisław Komorowski z uporem powracał do straszenia "średniowieczem”, w jakim podobno tkwi przeciwny sztucznemu zapłodnieniu Andrzej Duda (swoją drogą to ciekawe, że historyk, jakim jest prezydent, utrwala naród w fałszywym postrzeganiu tej znakomitej epoki). Wreszcie, w ostatnim propagandowym wysiłku, w piątek przed ciszą wyborczą, opadły Andrzeja Dudę, wraz z chmarą kamerzystów, dwie panie jazgoczące o cierpieniu niepłodnych kobiet, o bezduszności tych, co nie chcą zrozumieć, jak kobieta cierpi, gdy nie ma dziecka. Duda miał tam powiedzieć słowa, które można by było rzucić na czołówki, aby w ciszy wyborczej rezonowały w umysłach wyborców, utrwalając komunikat: ten pan jest talibem. Ale i to, jak widać, się nie powiodło.
Jednak broń, która wypadła z ręki pokonanego prezydenta, nie pozostała na ziemi. Podjęła ją Ewa Kopacz. I oto z ust rzeczniczki rządu Małgorzaty Kidawy-Błońskiej słyszymy, że prace nad ustawą trwają osiem lat i PO zobowiązała się do jej przyjęcia. "Musimy to zrobić. Dotrzymamy słowa” – powiedziała dumnie.
Ależ honorne się to zrobiło! Ale pytanie, dlaczego rząd, choć miał możliwości, nie załatwił tej sprawy przez osiem lat? Ano dlatego, że tym tematem się grało. On służył do wyciągania na czarną godzinę i do walenia nim po głowach opozycji przyznającej się do chrześcijaństwa lub wartości konserwatywnych. A potem się to chowało do następnego razu. To miała być ostatnia reduta. I to jest ostatnia reduta.
Rząd, oczywiście, do wyborów nie naprawi służby zdrowia, nie zrobi porządku w emeryturach, nie obniży podatków, ale co może zrobić, to zrobi. A może dać ludowi in vitro. To łatwe, to go nic nie kosztuje – zapłacimy my, podatnicy. Czyli ciemny lud, który wszystko kupi, bo tak wychodzi z analiz. Sondaże mówią, że naród w znacznej większości popiera in vitro, więc wniosek prosty - poprze także dobrodziejów, co narodowi in vitro (i to w najbardziej "nowoczesnym” kształcie) sprezentowali.
Zdaje się jednak, że takie kalkulacje przestają już działać. Katastrofa wyborcza prezydenta pokazuje, że próg przyswajalności manipulacji został przekroczony. I choćby rząd obiecał pieniądze na in vitro nawet wszystkim emerytom (bez konieczności wykazania, że się je wykorzystało zgodnie z przeznaczeniem), raczej mu to nie pomoże.
Ale nie ma się co cieszyć - tych kilka miesięcy, jakie pozostały do wyborów, władza spożytkuje na pewno dla uratowania dla siebie wszystkiego, co tylko uratować zdoła. Nie wiadomo, ile z tego zostanie narodowi.
Franciszek Kucharczak