Mogą Cię tam okantować na cenach w euro. I na błędnych argumentach przeciwko wspólnej walucie.
24.03.2015 11:47 GOSC.PL
Andrzej Duda otworzył wczoraj BronkoMarket, w którym ceny produktów podane są we wspólnej eurowalucie. Kandydat Prawa i Sprawiedliwości na prezydenta RP chce w ten sposób pokazać, że dążenie do wstąpienia do strefy euro – czego zwolennikiem jest Bronisław Komorowski – spowoduje w Polsce drożyznę. I choć zgadzam się z politykiem, że do strefy euro nie powinniśmy wstępować, to jego argumentacja wprowadza wyborców w błąd.
Na pierwszy rzut oka rzeczywiście można się przerazić. Chleb miałby zdrożeć po przyjęciu euro z 1,49 zł do 2,84 zł (w przeliczeniu na złotówki, dziś za 10 jajek zapłacimy 3,19 zł – po przyjęciu euro miałyby one kosztować aż 7,79 zł). Skąd takie ceny? Sztab Dudy po prostu porównał ceny analogicznych produktów ze sklepów tej samej sieci handlowej działającej w Polsce i Słowacji. Winę za ten stan rzeczy miałoby ponosić wstąpienie Słowacji do strefy euro w 2009 roku.
Problem w tym, że takie porównanie jest kompletnie niemiarodajne. Przede wszystkim to nonsens twierdzić, że ta sama sieć handlowa będzie stosować te same ceny w każdym kraju, w którym ma swoje sklepy. O cenach decyduje lokalna gra popytu i podaży na poszczególne produkty. Na ceny towarów wpływają liczne elementy, takie jak np. koszt produkcji czy marże, różne w różnych krajach. Nie bez znaczenia są także podatki. W Polsce VAT wynosi 23 proc., ale wobec licznych produktów spożywczych stosuje się obniżone stawki 5 i 8 proc. W Słowacji VAT na artykuły spożywcze – jak i na prawie wszystkie inne – wynosi 20 proc. i jest jednym z najwyższych w Europie.
Czy po przystąpieniu do strefy euro ceny w Polsce wzrosną? Być może, problem w tym, że… nie jak w Słowacji, ponieważ po przyjęciu wspólnej waluty ceny tam wcale szczególnie nie wzrosły, a inflacja w ciągu 2009 roku spadła z 4 do poniżej 1 proc. Także na Litwie, która przyjęła euro na początku tego roku, nie zauważa się wzrostu cen, który można by przypisać odejściu od lita – chyba, że mówimy o drobnych podwyżkach wynikających z „zaokrąglania” cen przeliczonych ze starej waluty na nową. Nie są to na pewno „zaokrąglenia” pokroju tych, jakie stosuje sztab Dudy w BronkoMarkecie.
Mimo to zgadam się z Dudą, że Polska nie powinna wstępować do strefy euro. Po prostu nie jest ona optymalnym obszarem walutowym, poszczególne kraje członkowskie mają zbyt zróżnicowaną gospodarkę, zbyt duże są także między nimi różnice, jeśli chodzi o poziom rozwoju, by można było prowadzić na jego obszarze jednolitą politykę monetarną – i by to miało pozytywny wpływ na ich gospodarki. Bo choć wspólna waluta ma swoje plusy, to ma i minusy, o których przekonuje się właśnie Grecja, która nigdy nie spełniała kryteriów umożliwiających jej wejście do strefy euro i została do niej wepchnięta kolanem, czy słowaccy (skoro już jesteśmy przy tym przykładzie) eksporterzy i branża turystyczna po 2009 roku. Euro nie jest projektem ekonomicznym, a politycznym, środkiem do jeszcze większej integracji politycznej państw członkowskich Unii Europejskiej (mimo, iż nie wszystkie należą do strefy euro), który właśnie przechodzi poważny kryzys – i nie wiadomo, czy w ogóle go przeżyje.
Być może Andrzej Duda sięga po populistyczne argumenty tylko dlatego, że dla jego potencjalnych wyborców makroekonomia to czarna magia, a ceny na półce w najbliższym spożywczaku to konkret, który są w stanie zrozumieć. Szkoda tylko, że wprowadza ich w błąd – cała jego argumentacja wali się bowiem przy bliższym poznaniu jak domek z kart.
Stefan Sękowski