Proponowanie budowy unijnego wojska nie ma nic wspólnego z konfliktem na Ukrainie. To wyraz idee fixe brukselskich elit – budowy federacji europejskiej.
10.03.2015 13:03 GOSC.PL
Przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker wywołał dyskusję na temat budowy unijnych sił zbrojnych. – Gdyby istniała wspólna armia Europejczyków, Rosjanie odnieśliby wrażenie, że poważnie traktujemy obronę wartości Unii Europejskiej – powiedział na łamach „Welt am Sonntag”. Można sobie żartować, że byłoby to jedynie wrażenie, lub pytać o to, czym są „wartości Unii Europejskiej” lub czy rzeczywiście są warte obrony na polu bitwy, ale faktem jest, że „premier UE” na nowo podniósł stary pomysł.
Pomysł chybiony i nie odpowiadający na potrzeby czasu. Wspólna armia nie jest możliwa ani teraz, ani w najbliższej przyszłości. I nie tylko dlatego, że pierwotnie składałaby się z jakichś symbolicznych oddzialików, lub dlatego, że Unia nie dysponuje sumami, które wystarczyłyby na budowę wojska z prawdziwego zdarzenia. Przede wszystkim UE składa się z państw, które prowadzą bardzo różną politykę wojskową. Czy przykładowo Cypr, który niedawno umożliwił rosyjskim okrętom wojennym stacjonowanie w swoich bazach, może być wiarygodnym przyczółkiem na strategicznej mapie wojennej UE? Część należy do Paktu Północnoatlantyckiego, część nie, a taka np. Austria jest państwem neutralnym. I oczywiście Austriacy mogliby zmienić swoją konstytucję – co jednak nie zmienia faktu, że budowa jednolitej armii nie mogłaby być zwyczajnym dodawaniem do siebie wojskowych potencjałów poszczególnych państw członkowskich.
Wspólna euroarmia nie powstanie także dlatego, że państwa członkowskie zwyczajnie nie widzą potrzeby pchania do przodu europejskich systemów obronnych, o czym świadczy występujące od lat sukcesywne obniżanie wydatków na obronność w wielu państwach członkowskich UE. Niemieccy politycy nie robią tajemnicy z tego, że Bundeswehra jest niedoinwestowana i dysponuje zdezelowanym sprzętem. Także z tego względu argumentacja Junckera jest dziurawa, bowiem to właśnie z Niemcami w Europie najbardziej liczy się obecnie Kreml. Nie mówiąc już o USA - od których tak naprawdę zależy europejskie bezpieczeństwo.
W podgrzewaniu tej dyskusji swój interes mają także politycy państw członkowskich UE, ponieważ odwracają uwagę od rzeczywistych problemów swojej obronności – czyli m.in. właśnie niedoinwestowania. Przede wszystkim zaś przewodniczący KE rozpaczliwie walczy o uzyskanie międzynarodowego znaczenia dla swojej pozycji – a ta jest zależna od uznania Unii za istotnego gracza. Armia europejska to wyraz idee fixe brukselskich elit, czyli budowa federacji europejskiej, która wzmocniłaby ich znaczenie.
Póki co to jednak nie Juncker, „prezydent UE” Donald Tusk, czy „unijna minister spraw zagranicznych” Federica Mogherini reprezentują w rozmowach z Putinem świat Zachodu, a Francois Hollande i Angela Merkel. Karty w Unii rozdaje przede wszystkim ta ostatnia. To symboliczne, że to właśnie ona idzie podczas pochodów na cześć świeckich świętych Europy (Charlie Hebdo) na czele pochodu, zaś Donald Tusk spychany jest do drugiego rzędu przez prezydenta Autonomii Palestyńskiej, który nie przebierając w środkach starał się dotrzeć w pobliże ucha pani Kanclerz. I choć niemieccy politycy – także z Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej – wyrażają się pozytywnie na temat pomysłu Junckera, to Niemcom żadna wspólna armia nie jest potrzebna. I także dlatego jej nie będzie.
Stefan Sękowski