Premier Węgier przestał być idolem polskiej prawicy. Za zachwytem nad jego polityką – jak i jego upadkiem – stoi unijny protekcjonalizm wobec „nowych” państw członkowskich.
19.02.2015 15:45 GOSC.PL
Po wizycie Władimira Putina na Węgrzech polska prawica przestawia wajchę. Choć jeszcze kilka lat temu Jarosław Kaczyński wieszczył „Budapeszt w Warszawie”, dziś nie chce się nawet spotkać z Wiktorem Orbanem (co jest w przypadku polityka pretendującego do rządzenia krajem, który szef węgierskiego rządu wzywał onegdaj do stania się regionalnym mocarstwem, niezbyt mądre). Mariusz Błaszczak w portalu wPolityce.pl tłumaczy, że Prezesowi wcale nie chodziło o realizację fideszowego programu, ale o „skalę zwycięstwa”. Kazimierz Michał Ujazdowski jest bardziej uczciwy, krytycznie wobec własnego obozu politycznego napisał na swojej stronie na Facebooku: „myśl o tym, że można skopiować politykę Orbana w Polsce, była od początku niedorzecznością i świadczyła o niesamodzielności intelektualnej”. Z kolei Samuel Pereira z „Gazety Polskiej Codziennie” na Twitterze przypomniał, że to Platforma Obywatelska jest w europarlamencie w jednej frakcji z Fideszem, a nie PiS.
Ta zmiana o 180 stopni jest wręcz niesamowita, biorąc pod uwagę zachwyt, jakim w niektórych kręgach cieszył się premier Węgier. Jedni zachwalali wprowadzanie pronatalistycznych ulg podatkowych, inni z kolei nie tylko deklarowany antykomunizm: faktyczną dekomunizację sądownictwa i zmianę nazwy państwa. Jeszcze innym (a zazwyczaj tym samym) podobało się postawienie międzynarodowej finansjerze i obranie „węgierskiej drogi” w gospodarce. Sam rozmach, z jakim podejmowane były kolejne reformy, w tym zmiana konstytucji, był nietypowy w „ciepłowodokrannej” Europie.
Od początku nie należałem do wielkich entuzjastów premiera Węgier, choć niewątpliwie liczne działania mi się podobały. Podobała mi się zmiana języka, jakim rządzący zaczęli mówić o rodzinie, symbolem było także wcześniejsze spłacenie długów wobec Międzynarodowego Funduszu Walutowego oraz podziękowanie zagranicznym doradcom za współpracę. Jednocześnie od początku miałem wrażenie, że reformy na Węgrzech wcale nie są dyktowane jakąś uporządkowaną doktryną, a są raczej twórczym chaosem. Przykładem na to jest choćby polityka podatkowa Węgier – od kiedy Orban przejął władzę, wprowadzono tam ponad 40 nowych podatków, od opodatkowania wypłat pieniędzy z bankomatów, po obłożenie daniną posiłków w stołówkach pracowniczych. Gdy niedawno spytałem eksperta jednego z prorządowych węgierskich think tanków o to, dlaczego właściwie wprowadzono podatek internetowy, powiedział mi, że zrobiono to dlatego, że Węgrzy na tyle niewiele wydają na internet, że można było to zrobić. Jeśli w Budapeszcie wprowadza się nowe podatki dlatego, że można, to radzę „bratankom” łapać się za portfele. Zwłaszcza że dług publiczny jest nadal tak samo wysoki, jak był na początku kadencji Orbana.
Nie wspomniałem do tej pory o węgierskiej polityce zagranicznej (która też mi nie odpowiada), a to dlatego, że wydaje się, że została ona na Węgrzech wymuszona przez Unię Europejską. Jeszcze na początku drugich rządów Orbana Węgry były jednym z najbardziej zdyscyplinowanych, proeuropejskich aż do bólu państw we Wspólnocie. Do czasu kiedy organa UE zaczęły się Węgier o wszystko czepiać. Zwłaszcza przedstawiciele lewicy nie potrafią zrozumieć, że Unia składa się z bardzo różnorodnych państw i aby utrzymać jej jedność, należy tę różnorodność tolerować. UE nie będzie się składała z samych Francji czy Niemiec – i nawet jeśli większości europejskich polityków nie podobają się różne rozwiązania legislacyjne czy konstytucyjne Węgier, muszą je uznać. Debata o polityce węgierskiej, jaką przeprowadzono w Parlamencie Europejskim w 2012 roku, pokazała, jak protekcjonalnie do „nowych” państw członkowskich podchodzi stara Unia.
Wydaje się, że to, iż właśnie Orban postanowił postawić się Unii, stoi za fenomenem jego popularności na polskiej prawicy. Uznawany jest za premiera, który się Brukseli nie kłania. Ale i nie kłania się w kwestiach, które byłyby akurat dla Polski – i całej Unii (i jestem przekonany, że w konsekwencji także dla Węgier) - korzystne. W trakcie wojny na Ukrainie potrafi wyciągnąć rękę do agresora i ustalać z nim krótkoterminowo korzystne dla Węgier dile. Myślę, że nie doszłoby do tego, gdyby wcześniej Orban nie był traktowany przez europejskie elity jak krnąbrne dziecko, które należy skarcić.
Teraz nagle jego byli zwolennicy zaczynają go krytykować i wspominać, że nie ma co kopiować rozwiązań, które wprowadza na Węgrzech. Abstrahując od polityki zagranicznej – jest to dziwne, bo robią to wtedy, gdy np. „orbanomika”, za którą był chwalony, gdy nie działała, zaczyna w końcu przynosić owoce. Nie we wszelkich aspektach (Węgry nadal wymierają i nadal są mocno zadłużone), ale warto sobie uświadomić, że Węgrzy mają najniższe bezrobocie od 2008 roku, w końcu udało im się zdusić inflację, a jeśli chodzi o wzrost PKB, to są – zresztą obok Polski – prymusem Europy. Może więc zamiast albo chwalić za wszystko, albo potępiać w czambuł, brać po prostu przykład z tego, co dobre, a to, co złe, odrzucać?
Stefan Sękowski