Sprawa "pomyłki" w zakładzie in vitro - ile zdarza się takich niewykrytych pomyłek?
Sprawa "pomyłki" w zakładzie in vitro w Policach, okrzykniętej przez media tragiczną (ale moim zdaniem nie bardziej tragiczną niż mrożenie i manipulowanie zarodkami ludzkimi), wyszła na jaw tylko przypadkiem, poprzez badania genetyczne zrobione na okoliczność ciężkich wad wrodzonych dziecka. Okazało się, że dziecko z in vitro poczęte zostało z komórki jajowej innej kobiety.
Ile jednak takich niewykrytych pomyłek zdarza się w rutynowej praktyce tych zakładów? Niemedialnie by było, gdyby owe "kliniki" oferowały test genetyczny w pakiecie, aby sprawdzać, czy poczęte sztucznie dziecko jest rzeczywiście dzieckiem wskazanych rodziców i dlatego nie strzelają sobie gola.
Sprawą zajmuje się Rzecznik Odpowiedzialności Zawodowej Lekarzy, choć jeśli procedury dokonywał weterynarz, biolog, embriolog, to co wtedy? A jeśli był to jednak lekarz, to czy sprawa dotknie sedna, czyli przyzwolenia na hodowlę in vitro ludzi, czy tylko "pomyłki" przy manipulacji ludzkim rozrodem? A może ktoś będzie sądził „klinikę” za to, że dziecku z wadami rozwojowymi przypadkiem pozwolono się narodzić, bo sito eugenicznej aborcji nie zadziałało?
Chociaż wedle doniesień zakładowi wypowiedziano umowę w zakresie przeprowadzania zapłodnienia pozaustrojowego i choć ponoć otrzymał maksymalną karę, aby ratować twarz biznesu, wniosek ministra Arłukowicza jest porażający - za pomyłkę winny jest brak ustawy ("Sprawa pokazuje, jak ważne jest przyjęcie procedur ustawowych w zakresie in vitro"). W ślad za nim idą zapowiedzi prac legislacyjnych. Dla ścisłości, nawet gdyby ustawa dopuszczająca in vitro miała cokolwiek zmienić na korzyść, to kto, jeśli nie Arłukowicz, doprowadził do finansowania in vitro z pieniędzy podatnika mimo braku podstaw ustawowych?
To, że poczęło się dziecko z ciężkimi wadami i urodziło (bo szczęśliwie nie zostało zabortowane), to sytuacja dość typowa dla procedury in vitro, obciążonej zwiększonym ryzykiem wad wrodzonych. Rzadko dowiadujemy się o tych wadach, nie z ich braku, ale dlatego, że „wadliwe” zarodki idą do zlewu. A ryzyko wad może być nawet większe, gdy zastosowano technikę ICSI. W przeciwieństwie do zapłodnienia in vitro, w którym komórki jajowe inkubowane są z komórkami męskimi (plemnikami) i zapłodnienie zachodzi (albo nie) w nienaturalnej pożywce "na szkle", w ICSI dodatkowo plemniki wstrzykiwane są do komórki jajowej mikropipetą. To tak, jakby delikatne komórki traktować młotkiem... Gwałt na naturze uniemożliwia obronę przed połączeniem prowadzącym do defektów rozwojowych, które siłami natury nigdy nie doszłoby do skutku. To istota sztucznego zapłodnienia z pełnymi jego konsekwencjami. Wadom nie zapobiegnie nawet „zgubna” eugeniczna selekcja przedimplantacyjna, którą reklamują niektóre zakłady sztucznego rozrodu. Jeśli człowiek sądzi, że poznał wszystkie mechanizmy prowadzące do powstawania tych wad i potrafi im zapobiegać, to jest pyszny i głupi. Dowodzi tego przypadek z laboratorium wspomaganego rozrodu w szpitalu w Policach, który jest częścią szpitala klinicznego Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie.
Kobiety, drżyjcie! Nie oddawajcie losów własnych (a może nie własnych) dzieci w ręce laborantów.
Autor jest lekarzem specjalistą chorób wewnętrznych, doktorem habilitowanym nauk chemicznych.
Andrzej Lewandowicz /stopaborcji.pl