Papu i seksu

Jest problem? Są tacy, którzy wskażą jego źródło. I tak pomogą, że nie będzie czego zbierać.

Choć w szkole jest przedmiot wychowanie do życia w rodzinie, na który dzieci chodzą, o ile rodzice się nie sprzeciwią, w mediach trwa debata o konieczności wprowadzenia „edukacji seksualnej”. Z tej okazji, na przykład, „Dziennik Zachodni”, przy okazji rozmowy z Magdaleną Krzak, psychologiem i seksuologiem klinicznym, podaje, że co roku w Polsce „około 20 tysięcy nastolatek rodzi dzieci”. Trochę to przesadzone, bo na przykład w 2013 r. było 14,5 tys. takich urodzeń, z czego olbrzymia większość przypadła na kobiety pełnoletnie, bo osiemnasto- i dziewiętnastoletnie. Ale przecież, skoro chcemy wczesnej sekseudukacji, musimy porazić społeczeństwo wizją tysięcy ciężarnych dziewczynek ze smoczkami w ustach. „Czego zabrakło? Edukacji seksualnej dzieci” – czytamy we wstępie.

Jakie to proste. Co tam doświadczenia Wielkiej Brytanii, gdzie ciąż wśród dziewczynek przybywa wprost proporcjonalnie do liczby dzieci objętych seksedukacją. „Oświeceni” wiedzą. I u nas dziewczynki zachodzą, bo nie chodzą (na „seks” oczywiście).

Wobec tak zarysowanego problemu nie dziwi, że pani specjalistka bez żenady potwierdza, że chce edukować trzyletnie dzieci. Jak deklaruje, rekomendacje Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) nie budzą jej wątpliwości.

Przypomnijmy: WHO zaleca m.in. przekazywać dzieciom w wieku 0-4 lat informacje o „różnych rodzajach związków” albo o „prawie do badania tożsamości płciowych”, a w wieku 4-6 lat treści o „uczuciach seksualnych jako części ludzkich uczuć”. Wśród głównych tematów dla dzieci przedszkolnych znaleźć tam można „Radość i przyjemność z dotykania własnego ciała, masturbacja we wczesnym dzieciństwie”.

A że podobne postulaty spotykają się z oporem społecznym? „Wiem, podobno chcemy »rozseksualizować« dzieci i młodzież” – bagatelizuje pani psycholog-seksuolog. I dodaje: „Jak nie będziemy mówić o seksie, to młodzi nie będą się nim interesować – tak to sobie wyobrazili przeciwnicy edukacji seksualnej”.

No tak. Żeby pozbawić rodziców wpływu na wychowanie ich dzieci, najpierw należy zrobić z nich idiotów, bigotów i ciemniaków. I temu właśnie służy kolportowanie takich haseł, że kto nie zgadza się na deprawację dzieci w stylu WHO, ten zamierza utrzymywać dzieci w przekonaniu, że nie ma czegoś takiego jak seks.

Autorzy takich twierdzeń wiedzą oczywiście, że dzieci nie rodzą się w kapuście, ale sądzą najwyraźniej, że się w kapuście wychowują. Czas więc przypomnieć samozwańczym wychowawcom nie swoich dzieci, że właściwym i zasadniczym środowiskiem wychowania jest rodzina. Tam dzieci uczą się wszystkiego, co najważniejsze dla życia. I jest tam też wiedza o seksie – tyle że podana w taki sposób, w takim momencie i w takiej ilości, jak to za właściwe uznają rodzice. Każdy rodzic, jeśli chce, może skorzystać z czyjejś pomocy, jeśli uzna, że nie potrafi sobie poradzić. Ale to on decyduje. Może posłać dziecko na WDŻ albo nawet udać się do specjalisty, byle nie takiego, co hołduje standardom WHO, bo szkoda człowieka.

Ciekawostką jest, że dzieci promotorów seksedukacji zastanawiająco często wyrastają na nieco innych ludzi, niżby ich rodzice chcieli. Jeśli tak miałbym wychować swoje dzieci, jak wychowali własne dzieci konkretni edu-seks-aktywiści, co ich mam na myśli, tobym sam się zrzekł zawczasu praw rodzicielskich. Jasne, że nikt nie może być pewny, że dobrze wychowa dziecko, ale jeśli się dziecku od becika wciska komunikaty wedle wersji pigułkowo-gumowej, porażka wychowawcza jest gwarantowana.

Zresztą o czym my mówimy? Rodzice mają konstytucyjne prawo do wychowania swoich dzieci zgodnie ze swymi przekonaniami i to powinno wystarczyć. Jeśli nie wystarcza, to nie znaczy, że trzeba zmienić konstytucję. To znaczy, że trzeba pogonić ludzi, którzy bezczelnie wyciągają ręce po nasze dzieci.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Franciszek Kucharczak