Chodzić z dziećmi do kościoła? Nie chodzić? Organizować Msze „specjalistyczne” czy nie? Karmić na Mszy? Zmuszać dzieci do uczestnictwa we Mszy? Stać z dzieckiem z przodu czy pokornie zająć miejsce z tyłu, w gotowości do ewakuacji?
Msza Święta – być może często zastanawiasz się jak ten coniedzielny obowiązek uczynić zgodnie nauczaniem Kościoła katolickiego szczytem i źródłem naszej wiary. Jeśli jednak jesteś rodzicem małego dziecka, to pytanie raczej rzadko ma szansę zagościć w twej głowie w niedzielny poranek. Dużo częściej zadajesz sobie natomiast inne: jak ja tym razem przeżyję ten cotygodniowy horror? Jakże często bowiem nawet, mimo właściwego usposobienia do świadomego uczestnictwa we Mszy świętej, już chwilę po przestąpieniu progu świątyni zaczynamy zdawać sobie sprawę, że nic z tego nie będzie, gdyż banda małych sabotażystów, których sami – czasem przy użyciu siły zresztą – przyprowadziliśmy do kościoła, postanowiła zniszczyć nam wszelkie ewentualne uniesienia duchowe i od razu zaczyna wcielać swój nikczemny plan w życie. I tak rozpoczynamy nasze coniedzielne: strofowanie, uspokajanie, grożenie palcem, zmuszanie do zachowania postaw, uciszanie i regularne udzielanie odpowiedzi na „sakramentalne” pytania: „Długo jeszcze?” czy „Kiedy koniec?”, uciążliwe gonitwy po kościele, zażegnywanie bójek między rodzeństwem czy wyprowadzanie „na sygnale” wierzgającego delikwenta na świeże powietrze. Myślę, że większość rodziców małych dzieci odnajdzie się w wielu w wymienionych, z życia wziętych sytuacjach. Spoceni, zestresowani, aż kipiący z gniewu, jakże dalecy jesteśmy od atmosfery uduchowienia. Co zrobić, gdy na niedzielną Mszę idziemy nie jak na spotkanie z Łaską, ale kolejny odcinek zmagań z dzikimi wybrykami własnego potomstwa?
Pierwsze trudności
Nasz pierwszy kryzys związany z uczestnictwem we Mszy św. z dzieckiem pamiętam do tej pory. Najstarsza córka miała chyba półtora roku, kiedy po Eucharystii pewien pan zwrócił nam uwagę, że nasze dziecko bardzo mu przeszkadzało w kościele i poprosił, byśmy nie przychodzili więcej na tę Mszę, bo on w niej regularnie uczestniczy. Sugerował wybranie się raczej na Mszę dla dzieci. Byliśmy bardzo zaskoczeni, głównie dlatego, że akurat wtedy nasze dziecko zachowywało się w naszym mniemaniu jak aniołek: słodko uśmiechnięte przechadzało się jedynie na prawo od ołtarza. Ponieważ jednak Msza rzeczywiście nie była opatrzona parafką „dla dzieci”, a nasze odwiedziny w tym akurat kościele były okazyjne, nie kosztowało nas wiele wysiłku, aby tam więcej nie przychodzić. Obiecaliśmy to panu, niemniej trochę zirytowani weszliśmy z nim w dłuższą polemikę na temat uczestnictwa dzieci we Mszy św. Zdaniem mężczyzny dzieci do 5 lat do kościoła przyprowadzać nie należało.
– Zaraz, zaraz – powiedzieliśmy oburzeni. – A co z Chrystusowym: „Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie”? Zresztą co to komu przeszkadza, że dziecko sobie trochę po kościele pochodzi?
Widać jednak byli tacy, którym to ewidentnie przeszkadzało i trudno było z tym faktem dyskutować. Ponieważ sprawa ta mogła poważnie zaważyć na kształcie życia religijnego naszej rodziny, rozpoczęliśmy rozliczne konsultacje, zarówno między sobą jak i z innymi ludźmi (m.in. z kręgu, księżmi) na temat uczestnictwa we Mszy z dziećmi, szukaliśmy także jakichś materiałów pisanych na ten temat. Zebrane opinie były różne. Radzono nam chodzić na Msze dla dzieci – na to początkowo trudno nam się było zgodzić o tyle, że czuliśmy, że dziecięce homilie, mówiąc eufemistycznie, raczej mało nas duchowo stymulowały... Może więc chodzić na Eucharystię na zmianę? Zaczęliśmy od tego drugiego rozwiązania, rychło jednak zdaliśmy sobie sprawę, że takie podejście na dłuższą metę nie przyczyni się do wzrostu naszej jedności małżeńskiej. Chcieliśmy przed Bogiem stawać razem, najpierw w małżeństwie, a potem w rodzinie i byliśmy przekonani, że Pan Bóg też tego chce.
Msza rodzinna „liberalna”
Wkrótce podjęliśmy więc peregrynację po różnych kościołach w poszukiwaniu odpowiedniej dla naszej rodziny Mszy dla dzieci, a ponieważ w międzyczasie urodziło się nam kolejne dziecko, problem stawał się coraz bardziej naglący. Ktoś, słysząc o naszych rozterkach, poradził nam Mszę rodzinną u dominikanów. Poszliśmy, a jakże. Niemniej to, czego tam doświadczyliśmy, wprawiło nas w prawdziwe osłupienie i zrodziło kolejne wątpliwości. Ojcowie dominikanie, niezwykle otwarci i liberalni, przyjmowali wszystkich z całym dobrodziejstwem inwentarza, a ponieważ Msza była dla dzieci, mieliśmy wrażenie, że nie tylko dzieci, ale i rodzice czuli się zwolnieni z wszelkich konwenansów. A więc „hulaj dusza piekła nie ma”: rwetes i szum nie do opisania, dzieciaki ganiające z jednego końca kościoła na drugi, zwisające z wszelkich barierek i gzymsów niby małpki kapucynki w zoo, co jakiś czas dobiegał nas szelest torebek wypełnionych różnymi wiktuałami oraz głośne chrupanie wszelkiej maści paluszków, chrupek, cukierków – jednym słowem atmosfera iście piknikowa; ksiądz z trudem przedzierał się przez wszechobecny hałas, a nasze starsze dziecko z podziwem obserwowało talenty okolicznych rówieśników, pilnie notując w pamięci co ciekawsze numery, by je potem skwapliwie zastosować na następnej Eucharystii. Ogłuszeni i skonsternowani opuściliśmy ten dom Boży – atmosferą przypominający raczej dziedziniec pogan w świątyni jerozolimskiej w czasie, gdy Pan Jezus robił porządek z targującymi się tam handlarzami – wiedząc, że nie będzie on docelowym miejscem naszych rodzinnych Eucharystii. Wprawdzie po raz pierwszy od dawna czuliśmy się w kościele zupełnie swobodnie, nie musząc nieustannie zwracać uwagi naszym latoroślom, stwierdziliśmy jednak, że naszym celem jest wpajanie dzieciom pewnych zasad zachowania w kościele, a w tej atmosferze byłaby to praca iście syzyfowa.
Wszystko wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść …
Szukaliśmy więc dalej, a pytań wciąż przybywało: bo czy można w kościele (dyskretnie!) karmić piersią? Czy dziecko może chodzić po kościele? Czy stać z nim blisko ołtarza, aby dzieciak widział to, co się tam dzieje – ryzykując przy tym spektakularne gonitwy przed ołtarzem, gdy czujny brzdąc skorzysta z chwili naszej nieuwagi i ruszy w kierunku świec ołtarzowych? Czy też może pokornie stanąć z tyłu, by w razie czego móc świątynię pospiesznie opuścić, gdy dziecię zacznie się widowiskowo drzeć. Resztę Mszy zaś spędzić spacerując pod niedziałającymi najczęściej głośnikami na zewnątrz – zastanawiając się po co my tu w ogóle przyszliśmy? Czy można dać małemu coś do picia, by zatkać buzię nie zamykającą się przy użyciu zwykłych środków perswazji? Czy to w porządku „paść” potomka chrupkami z wyżej wymienionych względów, albo przyjść z własnym ekwipunkiem, by gdzieś z boczku urządzić maluchowi przytulny kącik, w którym zaopatrzony w kolorowe książeczki, samochodziki czy misie – przy odrobinie szczęścia – pozostanie unieruchomiony przez większość Mszy? Wolno czy nie wolno? Jednoznacznej odpowiedzi nie było. Kierowaliśmy się więc własnym wyczuciem i metodą prób i błędów określaliśmy naszym dzieciom nieprzekraczalne granice (z każdym kolejnym potomkiem bardziej restrykcyjne zresztą).
Agnieszka Zawisza