Choć w Sianowie z widzenia chyba wszyscy go znają, mało kto znał jego historię. Teraz miasto, z którym związał swoje dojrzałe życie, oddało hołd powstańcowi z Warszawy.
Miałem sporo szczęścia. 5 minut przed powstaniem, kiedy przebiegałem przez ulicę, w moją stronę poleciały trzy pociski. Niemiec aż się zdziwił, że jeszcze żyję – śmieje się Aleksander Kaczorowski. Miał 17 lat, gdy założył na ramię biało-czerwoną opaskę i pobiegł z kolegami walczyć o wyzwolenie stolicy. Syn zawodowego żołnierza nie zastanawiał się ani przez moment. – O powstaniu wiedziałem przed jego wybuchem, bo związany byłem ze środowiskiem, które je przygotowywało. Nie było chwili wahania, czy złapać za broń. Nawet nie dopuszczałem do siebie innej myśli. Tak, jak nie zastanawiałem się nad tym, że Niemcy do mnie strzelają i za którymś razem mogę nie zdążyć – mówi krótko. Szczęście nie opuszczało go przez całe powstanie, podczas którego walczył w okolicach Śródmieścia w batalionie „Miłosz”, ani gdy po kapitulacji trafił do jenieckiego obozu w Mühlbergu. Do Polski wrócił ostatnim transportem w listopadzie 1947 r., nakłoniony listami rodziny. Tu zamiast honorów czekał na niego komunistyczny system, dla którego walczący o stolicę powstańcy byli bandytami, z którymi trzeba się raz na zawsze rozprawić.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Karolina Pawłowska