Wypowiedziałem kiedyś znamienne słowa, że gdybym nie mógł być z kobietą, to po co miałbym żyć. Pan Bóg zagrał mi na nosie i pogroził palcem.
Urodziłem się w 1954 r. Moje życie wyglądało podobnie jak życie większości chrześcijan w Polsce. Jak każdy człowiek byłem grzesznikiem, może nawet większym jak przeciętny. Nadużywałem alkoholu, cudzołożyłem, nie chodziłem często do kościoła. A jeżeli już, to ze Mszy św. nic nie wyniosłem. W 1978 r. wziąłem ślub, aby po dziesięciu latach rozwieść się (obopólna zgoda). Córka z tego małżeństwa pozostała przy teściach. Żona była pozbawiona praw rodzicielskich.
Moje życie upływało bez większych wartości. Od 25 lat jestem w związku niesakramentalnym. Z tego związku mam syna (24 lata) po Politechnice Łódzkiej i córkę (27 lat) po Uniwersytecie Łódzkim. Dzieci staraliśmy się wychować po chrześcijańsku. Syn był ministrantem, lektorem, córka organistką w parafii. Od 1999 r. prowadzę działalność gospodarczą. W 2010 r. wpadłem w kłopoty finansowe (trzy firmy nie zapłaciły mi za wykonaną pracę). Mało tego – dowiedziałem się o śmiertelnej chorobie (nowotwór złośliwy prostaty) z przerzutami na kości. Gdy lekarze zdiagnozowali chorobę, minęło ponad pół roku. Wyniki P.S.A. wykazały ponad 150 P.S.A. (dopuszczalne jest 4 P.S.A). Na przełomie listopada i grudnia byłem tak chory, że nie wstawałem z łóżka. Lekarze nie dawali mi żadnych szans. Nie chcieli mnie przyjąć do żadnego szpitala w Łodzi, w Płocku, w Kutnie. Zacząłem się modlić i zwracać do Pana Boga. O moje zdrowie modliły się koła Żywego Różańca Świętego z Bąkowa. Msze św. odprawiały się w Częstochowie, w Licheniu, w Czerwińsku i okolicznych parafiach. Modliłem się, ażeby Pan Bóg mnie zostawił, żebym zdążył uregulować życie doczesne (miałem długi w banku), a przede wszystkim duchowe. Zacząłem odmawiać modlitwę pompejańską (w 2009 r.) i modlę się do dziś bez przerwy.
Kiedy mój pracodawca (z Sarajewa) zmusił mnie do pracy w Boże Ciało, zapytał mnie, czy Pan Bóg da mi pieniądze. Teraz już wiem, że pieniędzy mi nie da, ale pokieruje tak moim rozumem, że zarobię i spełnią się moje marzenia. Piszę to świadectwo, ażeby ujrzało światło dzienne, aby niedowierzający uwierzyli, że Pan Bóg istnieje i kocha nas wszystkich jednakowo, że jeżeli jesteśmy pokorni i prosimy, Pan Bóg nas wysłucha. Tylko potrzeba więcej wiary, cierpliwości i wytrwałości w dążeniu do celu. Prosiłem Boga, żebym mógł spłacić kredyt, żeby rodzina miała gdzie mieszkać (mieszkałem u teściów, gdzie teść wydziedziczył żonę i przepisał wszystko wraz z domem swojemu synowi), aby rodzina nie musiała się tak męczyć jak ja. Doszedłem do wszystkiego sam z żoną.
W moim stanie nikt nie chciał mi pomóc. Z natchnieniem Boga trafiłem do młodego lekarza. Było już za późno na operację, chemioterapię, radioterapię. Lekarz zaczął mnie leczyć hormonalnie (oczywiście zawdzięczam Bogu stan, w jakim się teraz znajduję).
W styczniu 2011 r. dostałem propozycję pracy w Gdańsku na stadionie. Nie miałem chęci jechać. Bałem się, czułem się bardzo źle. Ale głos Pana podpowiadał mi, żebym przyjął propozycję. Pojechałem, zatrudniłem 33 osoby. Po trzech miesiącach jechałem na badania do Łodzi. Wcześniej zrobiłem badania P.S.A w Gdańsku. Drodzy Państwo, stał się cud. Trzy razy wracałem się do gabinetu, czy aby nie pomylono wyników. Z ponad 150 P.S.A. miałem 0,02. Lekarz sam nie dowierzał, co się stało. Zrobiłem scyntygrafię i mało tego, że choroba się zatrzymała, to zaczęła się cofać. Zaczęły się bliźnić rany. Stawałem na komisję lekarską. Dostałem I grupę jako całkowicie niezdolny do pracy na rok. Po roku znowu komisja. Pani doktor zrobiła wielkie oczy, jakby zobaczyła ducha, że ja jeszcze żyję. Przedłużyła jeszcze na jeden rok. Zarobiłem duże pieniądze, spłaciłem długi, postawiłem dom córce z pierwszego małżeństwa, kupiłem działkę i postawiłem dom obecnej rodzinie (mieszkamy od listopada 2012 r.). Wszyscy pokończyli studia. Syn nadal służy do Mszy, córki wychowują swoje dzieci po chrześcijańsku. Za takie łaski, jakie otrzymałem od Pana Boga chciałem podziękować, ale nie bardzo wiedziałem jak. Przynajmniej raz w roku jestem w Licheniu i Częstochowie. Uczestniczę w co niedzielnej Mszy św., odmawiam modlitwę pompejańską, co roku 2 lipca jesteśmy z żoną na Kaplicówce w Skoczowie. Ale to wszystko mało. Z racji małżeństwa niesakramentalnego nie mogłem uczestniczyć we Mszy św. Postanowiliśmy z żoną, ażeby żyć jako „białe małżeństwo”. Pojechaliśmy do pallotynów w Konstancinie Jeziorna na rekolekcje i tam przyjęliśmy sakrament pokuty (oczywiście za zgodą naszego proboszcza). Wytrzymaliśmy już ponad 3 lata.
Kochałem swoje ciało, kochałem kobiety i wypowiedziałem kiedyś znamienne słowa, że gdybym nie mógł być z kobietą, to po co miałbym żyć. Pan Bóg zagrał mi na nosie i pogroził palcem. Żyję już cztery lata na kredyt i chciałbym jeszcze wiele zrobić dla Pana Boga, dla ludzi i cieszę się każdą chwilą. Aczkolwiek w tak trudnym momencie mojego życia chciałem zostawić jakiś pozytywny ślad na tej ziemi, żeby nikt nie wyciągał mnie z grobu po śmierci. Starałem się przygotować rodzinę na moje odejście. Myślę, że są trochę przygotowani, że muszę odejść. Ja też pogodziłem się z tym, kiedy Pan zawoła mnie do siebie.
Czy mnie się udało, sam Pan Bóg to oceni. Po tej chorobie zmieniłem się bardzo. Inaczej patrzę na świat. Cieszę się ze wszystkiego, staram się pomagać potrzebującym, jestem innym ojcem, mężem, dziadkiem, kolegą i pracodawcą. Piszę to świadectwo z nadzieją, że ktoś to przeczyta i uwierzy w Pana Boga. Bo Pan Bóg istnieje i kocha nas wszystkich. Ja jestem tego żywym przykładem.
Zbyszek (nazwisko znane redakcji)