W birmańskim parlamencie trwa debata nad projektem prawa, radykalnie ograniczającego możliwość zmiany religii czy zawierania małżeństw mieszanych.
Prawo to jest wymierzone w mniejszość muzułmańską, która dynamicznie się rozwija dzięki wysokiemu przyrostowi naturalnemu, poligamii oraz napływowi migrantów z Bangladeszu. Religijne restrykcje odczują jednak wszyscy, w tym także chrześcijanie.
W aktualnej debacie nad wolnością religijną w Birmie decydującą rolę odgrywają buddyjscy mnisi, który dążą do ograniczenia swobód innych religii. Nierzadko podżegają też do przemocy przeciwko ich wyznawcom. Jak powiedział Radiu Watykańskiemu ks. Régis Anouilh, dyrektor agencji prasowej Eglises d’Asie, faktyczny wizerunek buddyjskich mnichów w Birmie dalece odbiega od zachodnich wyobrażeń o buddyzmie.
„W naszej pamięci mnisi buddyjscy mają dość pozytywny wizerunek. Pamiętamy, że przed trzema laty w czasie przewrotu to właśnie oni wyszli na ulicę, by sprzeciwić się nadużyciom reżimu wojskowego. Na Zachodzie sądzi się zatem, że mnisi są obrońcami demokracji – mówi ks. Anouilh. - W rzeczywistości oni nie walczyli o demokrację. Protestowali przeciwko zapaści gospodarki i życia społecznego. Birma to kraj, który dopiero od trzech lat cieszy się wolnością słowa. Ale nie wszystkie słowa, które padają w przestrzeń publiczną, są słowami pokoju i tolerancji. Buddyjscy mnisi są za to po części odpowiedzialni. Chcą, by Birma była krajem buddyjskim i rozbudzają lęk przed napływem muzułmanów. Powszechnie się uważa, że muzułmanie to 5 procent społeczeństwa. W rzeczywistości jest ich więcej. I to niebawem wyjdzie na jaw, bo sporządzony został spis ludności. Sytuacja jest napięta. Birma jest krajem demokratycznym, ale bez doświadczenia demokracji”.