„Nigdy nie odczuwał lęku przed śmiercią” – wspomina kard. Dziwisz. Kiedy umarł Jan Paweł II, zaintonowano nie „Requiem”, ale „Te Deum”. Stałem wtedy na placu św. Piotra. Płakałem, ale nigdy nie czułem mocniej, że Bóg jest. I jest z nami. W Kościele.
Proszę wybaczyć tak osobisty ton. Ale czy można inaczej opowiadać o śmierci Jana Pawła II? Wszyscy mamy swoją historię tamtych dni, tamtej godziny. Otrzymałem łaskę bycia blisko. Pod oknami papieża. W tamten wieczór odmawialiśmy Różaniec. Kiedy się skończył, chciałem iść na nocleg, ale nie potrafiłem ruszyć się z miejsca. Wraz w ludźmi zebranymi na placu św. Piotra wpatrywałem się w okna domu papieża. W tę samą stronę wycelowane były kamery, oczy i serca całego świata. Miałem poczucie, że w tym momencie nie ma ważniejszego miejsca na ziemi, że jesteśmy razem przy łóżku konającego Taty, że tworzymy jakąś niezwykłą jedność. To było coś absolutnie wyjątkowego. Dwa dni później, kiedy wchodziłem do bazyliki św. Piotra, aby pokłonić się po raz ostatni papieżowi, miałem najsilniejsze w życiu poczucie wspólnoty Kościoła, jej piękna, ciepła i zarazem mocy, siły. Z głośników płynął Psalm 23 „Pan jest moim pasterzem”. Z wielką rzeką ludzi mówiących różnymi językami dotarłem blisko ciała Jana Pawła II, by na moment zatrzymać się i oddać mu pokłon. Ubrany w ornat w kolorze krwi, umęczony chorobą, agonią i pasterzowaniem. Jakby zasnął, gotowy na zmartwychwstanie. Czułem, jakbym żegnał się z własnym ojcem; wszyscy ludzie wokół wydali mi się tak bliscy. Naprawdę, bracia i siostry! Chciało mi się płakać, ale nie czułem smutku. Dominowało poczucie, że ogromna bazylika św. Piotra jest jak przytulny dom… mój dom – mój, nasz Kościół.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Tomasz Jaklewicz