Granica, której nikt nie uznaje. Paszporty, na które nie da się nigdzie wyjechać. Waluta, której nie wymieni żaden bank na świecie… Naddniestrze – formalnie nadal część Mołdawii – w praktyce żyje własnym życiem. W rosyjskim krwiobiegu.
Nad Dniestrem nie strzela się do dzikich kaczek. Ani po jednej, ani po drugiej stronie rzeki. By nie budzić niepokoju, że znowu wojna… To niepisana umowa między mieszkańcami Mołdawii „właściwej” a separatystycznym regionem, który prawie ćwierć wieku temu odłączył się od reszty kraju przy wsparciu „mirotworców” (sił pokojowych), jak mówią tutaj na wojska rosyjskie. Nikt – poza Osetią Płd. i Abchazją – tej separacji nie uznał. Nawet patronacka i sponsorska Rosja. To zamrożony w gruncie rzeczy konflikt, którego nikt tutaj nie chce odświeżać, nawet jednym strzałem do dzikich kaczek. Bo choć wojna sprzed prawie ćwierćwiecza pochłonęła niemało ofiar, to mimo wszystko była trochę – jak całe to samozwańcze państewko – wojną… „na niby”. – I Mołdawianie, i Naddniestrzanie cały dzień siedzieli ukryci w okopach, żeby do siebie nie strzelać, a wieczorem wychodzili i pili razem wino. Mołdawskie – opowiadał mi jeden z mieszkańców Rybnicy, miasta po prawej stronie rzeki. Stronie, z której taniej jest zadzwonić do USA niż do Mołdawii.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina