W demokratycznym państwie rodzice mają prawo wiedzieć, gdzie i czego uczą się ich dzieci
Wyobraźmy sobie, że istnieją rodzice, którzy chcą dzieci wychowywać po swojemu. To znaczy, chcą przekazywać im te wartości, które uważają za własne i najlepsze. Jakiś problem? Niby żaden. Ale żeby wzmocnić ten przekaz, wyobraźmy sobie, że rodzice idą jeszcze dalej: zapisują dzieci do szkoły, o której wiedzą, że popiera ich wizję wychowania. Jeśli więc rodzice są rastafarianami, wtedy – zgodnie ze swoimi przekonaniami – szukają szkoły rastafariańskiej. Jeśli opowiadają się za totalną wolnością w kwestii zdobywania wiedzy – szukają szkoły, w której totalnie wolne dzieci nawet czytać i pisać nie będą musiały (a powstają i takie). A jeśli są konserwatystami? Wtedy oczywiście szukają szkoły, która podobne wartości będzie zaszczepiać ich dzieciom. Proste? Niby proste. A właściwie było proste do niedawna. Bo idźmy dalej. Wyobraźmy sobie grupę rodziców, którzy nie życzą sobie, by dzieci były uczone ideologii gender. Grupa ta nie przepada za klimatami „płci społecznej”, a dodatkowo uważa, że kobieta to kobieta, natomiast dla odmiany – facet to facet. Zgoda! Wsteczne to może i jest. Ale skoro innym grupom wolno wychowywać dzieci w zgodzie z własnymi poglądami i w szeroko rozumianej wolności, to dlaczego rodzicom antygenderystom miałoby się zabraniać wychowania zgodnego z przekonaniami?
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Agata Puścikowska