Heroiczna położna: „Jeżeli w mej Ojczyźnie – mimo smutnego z czasów wojny doświadczenia – miałyby dojrzewać tendencje skierowane przeciw życiu...”.
Mija czterdziesta rocznica śmierci Stanisławy Leszczyńskiej, bohaterskiej akuszerki z obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, która odmówiła zabijania dzieci i udowodniła, że w nawet najbardziej nieludzkich warunkach, pośród szykan i gróźb można zachować człowieczeństwo, choćby wiązało się to z prześladowaniem ze strony przełożonych.
Urodziła się 8 maja 1896 r. w Łodzi w rodzinie Zambrzyckich. Była jednym z ośmiorga dzieci, z których dzieciństwo przeżyło tylko troje. Od młodości przyzwyczajona do trudów dnia codziennego (na barki Stanisławy i jej matki spadło utrzymanie rodziny, gdy ojca dziewczynki powołano do wojska w związku z wybuchem I wojny światowej), nie zaniedbywała rozwoju duchowego, żywa wiara była dla niej oparciem w każdej sytuacji.
W latach 1920 – 1922 ukończyła Szkołę Położniczą w Warszawie i rozpoczęła praktykę w wyuczonym zawodzie. Do swojej pracy podchodziła z nieprzeciętnym zaangażowaniem i traktowała ją jako powołanie. Asystowała przy porodach domowych, które w tamtym czasie były czymś naturalnym. Wielokrotnie o różnych porach dnia i nocy przemierzała prędko długie dystanse, aby zdążyć do rodzącej. Gdy wchodziła do domu, kreśliła znak krzyża najpierw nad sobą i położnicą, potem nad jej nowonarodzonym dzieckiem. Interesowała się dalszymi losami dzieci, którym pomogła przyjść na świat, obchodziło ją, w jakich warunkach żyła rodzina, udzielała porad dotyczących pielęgnacji i wychowywania maluchów. W trudnych sytuacjach położniczych, gdy nie mogła liczyć na udzielenie fachowej pomocy medycznej, wzywała zawsze pomocy Matki Bożej, wołając: „Przybądź choć w jednym pantofelku!”. Nawiązywała w ten sposób do pośpiechu, jaki towarzyszył często jej samej, gdy po wstaniu z łóżka pędziła do porodu gubiąc po drodze buty.
Po wybuchu II wojny światowej nie zaprzestała pracy. Uzyskała pozwolenie na poruszanie się po ulicy po godzinie policyjnej. Ponieważ władała dobrze językiem okupanta, przyjmowała porody także w rodzinach niemieckich.
Aresztowana w lutym 1943 r. przez gestapo, została wraz z córką Sylwią wywieziona do Auschwitz. W proszku do zębów przemyciła na teren obozu świadectwo uprawnień do wykonywania zawodu. Niedługo później obozowa położna Niemka Klara zachorowała. Pani Stanisława poszła wówczas do dra Mengele, pokazała mu dokument i poprosiła o możliwość pełnienia posługi położnej dla więźniarek. Dostała zgodę i równocześnie rozkaz, aby każdego noworodka traktować jak urodzonego martwo. Polecono jej, aby nie obcinała dzieciom pępowiny, ale razem z łożyskiem wyrzucała je do kosza na odpady. Nie posłuchała. Pobito ją za to, ale i to nie wystarczyło, aby złamać jej postanowienia, że nikomu nie odbierze życia. Pewnego dnia sam Mengele wezwał ją do siebie i zagroził, że jeśli zobaczy na terenie obozu choć jedną pieluszkę, ukarze śmiercią. Odpowiedziała mu odważnie: „Dzieci się nie zabija i pan sam, jako lekarz, powinien to wiedzieć, bo składał pan przysięgę lekarską”.
Warunki, w jakich przyszło kobietom rodzić dzieci w Auschwitz, były dramatyczne. W baraku przebywało jednorazowo nawet 1200 chorych kobiet, a dzienny przydział lekarstw dla wszystkich wynosił zaledwie kilka tabletek aspiryny. Panowała plaga wszy i wszelkiego rodzaju robactwa. Wdawały się zakażenia, szerzyły choroby. Porody odbywały się na ceglanym piecu w kształcie rynny. Wokół grasowały szczury, które trzeba było odganiać od położnic i noworodków kijami. Nie było środków opatrunkowych ani odkażających, nie można było liczyć na pomoc lekarzy Niemców, bo nie mogli się oni zbrukać dotykaniem pacjentki innej narodowości.
Po porodzie matki, które przez kilka dni odmówiły sobie racji żywnościowej, mogły za zaoszczędzony w ten sposób chleb zorganizować sobie prześcieradło. Darły je później na strzępy i z kawałków tkaniny robiły pieluszki i otulaki dla dzieci, bo dla obozowych noworodków nie przewidywano żadnej wyprawki.
Dwie Niemki zatrudniono specjalnie do odbierania dzieci matkom i topienia ich zaraz po urodzeniu. Jedną z nich była położna ukarana zesłaniem do Auschwitz za dzieciobójstwo. Odsunięta od zawodu, skierowana została do wykonywania czynności, którą uznano za bardziej do niej pasującą. Od maja 1943 r. zapadła decyzja, aby topić tylko noworodki żydowskie, zaś jasnowłose i niebieskookie wysyłać poza obóz do adopcji przez niemieckie rodziny. Stanisława Leszczyńska potajemnie tatuowała wywożone dzieci, aby dać możliwość odszukania ich po wojnie. Matki odebranych niemowląt mówiły po latach, że nadzieja na odnalezienie w przyszłości ich dziecka trzymała je wówczas przy życiu.
Dzieci, które nie zostały utopione ani przekazane rodzinom niemieckim, w krótkim czasie umierały, bo nie dostarczano im żadnego pożywienia, a wychudzone i wycieńczone kobiety nie były w stanie wykarmić potomstwa.
Pani Stanisława przyjęła w Oświęcimiu 3000 porodów. Wszystkie dzieci przyszły na świat żywe i w dobrym stanie. Nie miała ani jednego przypadku powikłań okołoporodowych. Pomimo przebywania w tragicznych warunkach sanitarnych, żadna z rodzących przy niej kobiet nie doświadczyła nawet gorączki połogowej. Sam dr Mengele nie mógł uwierzyć w dostarczony przez Leszczyńską raport, bo tak dobrym wynikiem nie mogły się poszczycić najlepsze kliniki w Niemczech. Trzydzieścioro narodzonych w Oświęcimiu dzieci przeżyło obóz. W 1970 r. niektóre z nich spotkały się ze swoją położną z okazji wystawienia sztuki teatralnej „Oratorium Oświęcimskie”, poświęconej pracy pani Stanisławy w Auschwitz. Dziękowały jej za ocalenie.
Leszczyńska zmarła 11 marca 1974 r. W 1992 r. rozpoczął się jej proces beatyfikacyjny.
Pod koniec życia mówiła: „Jeżeli w mej Ojczyźnie – mimo smutnego z czasów wojny doświadczenia – miałyby dojrzewać tendencje skierowane przeciw życiu, to wierzę w głos wszystkich położnych, wszystkich uczciwych matek i ojców, wszystkich uczciwych obywateli, w obronie życia i praw dziecka”.
Dziś takie tendencje są, niestety, obecne. W ostatnich dniach głośnym echem odbija się sprawa szykanowania przez Szpital Pro-Familia w Rzeszowie pracownicy tej placówki Agaty Rejman. Pani Agata ujawniła, że w Pro-Familii zabija się poczęte dzieci i odmówiła uczestnictwa w tych procedurach. Dyrektor szpitala Radosław Skiba próbuje teraz wymusić na podwładnej publiczne wycofanie się z wypowiedzianych słów i wpłacenie 50 tysięcy złotych na cel społeczny. W razie niespełnienia żądań grozi procesem sądowym.
Niech przykład dzielnej akuszerki z Auschwitz, która nie przelękła się nawet gróźb doktora Mengele, doda pani Agacie sił do dalszego przeciwstawiania się próbom złamania jej sumienia. Niech uświadomi też prowadzącym szpital Pro-Familia, że lekarze i położne nie powinni w żadnej sytuacji zapominać, że ich misją jest służyć drugiemu człowiekowi, a nie go zabijać.
Przeczytaj też tekst Moja mama z Birkenau.
Kaja Godek /stopaborcji.pl