Była w łachmanach. Brudny, postrzępiony płaszcz nie przysłaniał czegoś, co kiedyś było spódnicą. Drobna twarz o tysiącach zmarszczek i błękitnych oczach, kryła się w chuście, co to w tych mieszkaniach za osłonecznionymi szybami, nawet ścierką do podłogi by nie była.
Czysty błękit nieba, słoneczne promienie, wesoło, ciepło odbijające się od okiennych szyb, radosny ptaków śpiew i dzieci zabawny gwar z troskliwym pokrzykiwaniem mam, to wszystko zachęcało do opuszczenia, chociaż na kilka chwil, czterech ścian przytulnego mieszkania, pełnego rodzinnego ciepła.
Wyszedłem, by nacieszyć się tą radością otoczenia i zobaczyłem… Była w łachmanach. Brudny, postrzępiony płaszcz nie przysłaniał czegoś, co kiedyś było spódnicą. Drobna twarz o tysiącach zmarszczek i błękitnych oczach, kryła się w chuście, co to w tych mieszkaniach za osłonecznionymi szybami, nawet ścierką do podłogi by nie była. Kobieta szła wolno, szurając o płyty chodnika czymś, co dawno temu można było nazwać butami, a teraz tylko sznurki trzymały to coś na stopach. Szurała i pchała przed sobą skrzypiący, zdezelowany wózek pełen śmietnikowych zdobyczy. Patrzyłem na nią i na tego kogoś, kto podszedł do niej i nie zważając na jej wygląd, na otaczającą ją nieprzyjemną aurę nieświeżego powietrza – wręczył zawiniątko z ciepłym jedzeniem, a może też i kilka złotych.
Poszedłem dalej i spotkałem znajomą. Dawno jej nie widziałem. Chciałem przez chwilę z nią porozmawiać. Spojrzała na mnie pełnym energii wzrokiem i wyjaśniła, że spieszy się do koleżanki, bo jest starszą, schorowaną i samotną kobietą. Trudno, ruszyłem dalej z zamiarem odwiedzenia kumpla od lat szkolnych. Zadzwoniłem, by sprawdzić, czy gotowy jest na moje odwiedziny. Nie był. Pielęgnował osiemdziesięcioletniego sąsiada. Cóż, szedłem dalej, chowając telefon komórkowy omal nie wpadłem na kobietę, wychodzącą ze sklepu. Na wszelki wypadek powiedziałem: „Przepraszam”. Spojrzała na mnie i usłyszałem: „Dzień dobry”. Znałem ją. Zawsze była uśmiechnięta. Tego dnia tylko oczy odbijały uśmiech słońca. Spieszyła się do ciężko chorego, a miała jeszcze wykupić lekarstwa. Ona, samotna matka z mizerną pensją. Pozdrowiłem ją i odwróciłem się do przechodzącego obok drobnego mężczyzny. „A ty też się śpieszysz?” – niemal krzyknąłem. „Tak” – lekko zdenerwowany, odpowiedział mi przez ramię, ale się zatrzymał i dodał: „Chcesz pogadać? To przyjdź dzisiaj wieczorem do kościoła o osiemnastej, będzie Msza Święta, a potem diecezjalne spotkanie zespołów caritas”. Przyznaję, poczułem wewnętrzny hamulec. „Co, jeszcze tam mnie nie było?” – pomyślałem. „Cóż to za propozycja na atrakcyjne spędzenie wieczoru?” – kolejne myśli prześcigały się – „Czy ja jestem aż tak stary? Chcę być tam, gdzie tętni życie!” Już nie patrzyłem na oddalającego się drobnego, siwiejącego mężczyznę o stale uśmiechniętych oczach. Te oczy. I przypomniałem sobie rolnika z okolic Oleśnicy. Był niskiego wzrostu, brunetem o kędzierzawej fryzurze. Spotykałem go w pobliżu oleśnickich urzędów i przed wrocławską siedzibą Caritas, gdzie przyjeżdżał swoim, unikającym przeglądów technicznych, samochodem. Wiedziałem, że sam ma kłopoty ze zdrowiem i w rodzinie nie wiodło się różowo, ale on tylko opowiadał o tym co musi jeszcze zrobić dla innych. On też miał to rozpromienione spojrzenie. Takie samo jak kilkadziesiąt lat temu ówczesny dyrektor Caritas Archidiecezji Wrocławskiej, późniejszy biskup – Edward Janiak, gdy mi opowiadał o obozach dla dzieci i młodzieży. To samo widziałem w oczach kolejnego dyrektora CAW – ks. Adama Derenia, gdy spotkaliśmy się w Kłodzku.
Tuż przed osiemnastą, we wtorek, 25.02.2014, wszedłem do kościoła pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny Matki Miłosierdzia. W ławkach była nawet spora gromadka ludzi. A mnie drążyło pytanie: „Co ja tu robię? Po co tu przyszedłem? Jeszcze jest czas, by pójść tam, gdzie pulsuje życie” Stanąłem z boku i szukałem w ludziach pretekstu, by stamtąd uciec. Ale nie, zamiast ponuraków o pożółkłych twarzach, widziałem uśmiechniętych młodych i nieco starszych. Pomyślałem: „Zaraz chwycą się za ręce i będą przeraźliwie słodcy.” A tu nic takiego. Zwyczajni, może nawet przeciętni, tacy sami, jak setki, których każdego dnia mijamy na ulicach miast.
Rozpoczęła się Masz Święta i skończyłem z rozglądaniem. Dla mnie było już za późno na ucieczkę. Przyjąłem, że wytrzymam jeszcze przypuszczalnie nudne kazanie, pewnie po raz tysięczny nawołujące do modlenia się, a potem błogosławieństwo i odetchnę wolnością w drodze do domu.
A tu jakby mi na złość, jakby czytano w moich myślach. Głos księdza Janusza Jastrzębskiego, aktualnego dyrektora CAW, wyrwał mnie z marazmu myśli. Jednym zdaniem przywoływał do porządku, gdy mówił: „nie można być chrześcijaninem, nie mając miłości bliźniego”. Innym jakby piętnował każdego, kto zapomina, że: „Pan Jezus uobecnia się w człowieku ubogim, cierpiącym”, a w posłudze chorym „Pan Jezus posługuje się nami”, bo żyjemy przez to, że zostaliśmy „powołani do służby drugiemu człowiekowi”.
„Banały” – już jakoś nieśmiało mignęła myśl. Zgasła, gdy przypomniałem sobie poranne spotkania. Natomiast ksiądz Jastrzębski, kończąc kazanie, wskazał na kilka liczb. Na 1,2 mln, tyle mieszkańców, obejmuje 300 parafii na Dolnym Śląsku, gdzie działa 104 zespoły Caritas i to nie w porywach mody, ale nieustannie.