W targanej wojną Republice Środkowej Afryki po raz pierwszy od wielu miesięcy zapanował kruchy pokój. Za sprawą pierwszej w historii kraju kobiety prezydenta.
Niewiele krajów postkolonialnej Afryki miało szczęście do rozważnych przywódców. Skorumpowani i krwawi dyktatorzy sprawowali rządy w niemal każdym miejscu kontynentu. Ich władza stała pod znakiem nieskrępowanego okradania własnego państwa, rozrzutności i fatalnych decyzji gospodarczych. Najgorsi z nich mają na sumieniu dziesiątki tysięcy ofiar. Nieszczęście złych przywódców dotknęło również Republikę Środkowej Afryki (RŚA). Niestabilny i ubogi kraj wyzwolił się spod panowania Francji w 1960 roku. Już 6 lat później młodą demokrację obalił pułkownik Jean Bedel Bokassa. Obciąża go wiele zbrodni i doprowadzenie własnego kraju do gospodarczej ruiny. Tym, co go jednak „wyróżniało” w realiach ówczesnej Afryki, była szokująca megalomania. W 1976 roku Bokassa w miejsce republiki ogłosił powstanie Cesarstwa Środkowoafrykańskiego, samemu mianując się cesarzem. Nękany głodem kontynent ujrzał wówczas koronację dorównującą przepychem koronacji Napoleona I z 1804 roku. Szalony pułkownik zasiadł na ważącym dwie tony pozłacanym tronie w kształcie orła i udekorował się wysadzaną diamentami koroną. To irracjonalne widowisko kosztowało ponoć jedną trzecią budżetu kraju. Brutalne rządy „cesarza” już trzy lata później przyniosły jego upadek. Świat zaszokowała wtedy wieść o zamordowaniu kilkuset dzieci protestujących przeciwko nakazowi zakupienia przez ich rodziców mundurków szkolnych szytych w fabryce krewnych Bokassy. Międzynarodowa interwencja inspirowana przez Francję obaliła szalonego cesarza. Republika Środkowej Afryki do dziś jednak pozostaje pariasem najbiedniejszego kontynentu świata.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Maciej Legutko