Naczynia połączone

O słabości, która podtrzymuje świat, i o chorych ratujących życie wieczne umierającym z ks. dr. Wojciechem Bartoszkiem, krajowym duszpasterzem Apostolstwa Chorych, rozmawia Jacek Dziedzina.

Jacek Dziedzina: Cierpienie uszlachetnia?

Ks. dr Wojciech Bartoszek: To najtrudniejsze dla mnie – jako duszpasterza Apostolstwa Chorych – pytanie. Kto z nas pragnie cierpienia? Pytanie można by sformułować także inaczej: a czy krzyż uszlachetnia? Przecież przez krzyż dokonało się nasze zbawienie. Cierpienie jest tajemnicą, która dotyka każdego z nas. Kilka dni temu rozmawiałem z księdzem profesorem Walerianem Słomką, założycielem Instytutu Teologii Duchowości na KUL, obchodzącym osiemdziesiątą rocznicę swoich urodzin. Wyznał mi: „Proszę księdza, boję się cierpienia. Ale jak Pan Bóg dopuści do tego, to proszę Go, żeby mnie nie opuścił”. Wielki profesor z całą pokorą prosił mnie, żeby chorzy o to się modlili.... Jeśli człowiek, na którego przychodzi cierpienie, przeżywa głęboko wiarę, to duchowa więź z Chrystusem uszlachetnia. Potrzebna jest nam wszystkim łaska wiary, abyśmy w chwili próby nie zwątpili.

Umierający ks. Tischner napisał na kartce: „Nie uszlachetnia”. I przeorany przez chorobę miał prawo tak uważać. „Cierpienie zawsze niszczy. Tym, co dźwiga, podnosi i wznosi ku górze, jest miłość”, pisał. Czy nie jest tak, że w Kościele stawiamy czasem ofiarowanie cierpienia niemal na szczycie rozwoju duchowego? Przy czym mówią o tym najczęściej... ludzie zdrowi.

Cierpienie samo w sobie nie uszlachetnia, to prawda. Gdybyśmy je gloryfikowali, szukali cierpienia dla niego samego, bylibyśmy w samym sercu jansenizmu – kierunku duchowego rozwijającego się w XVIII i XIX w. we Francji i potępionego przez Kościół. Niemniej są osoby, które potrafią przyjąć i za innych ofiarować swoje cierpienie, nie szukając go. Przecież tyle cierpienia przynosi nam życie. Osoby te dokonują to w łączności z Chrystusem. Duchowa więź z Chrystusem, dzięki której możliwe staje się to ofiarowanie, jest najważniejsza. Dlatego ks. Tischner mówił, iż to miłość podnosi i wznosi ku górze. Tę drogę niejako przetarł św. Paweł. W jednym z listów pisał: „Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół” (Kol 1, 24). Św. Paweł i inni święci tak realizujący swoje duchowe ofiarowanie znaleźli się na bardzo wysokim stopniu rozwoju duchowego. Oni ofiarowali Bogu to, co dla nich było najtrudniejsze. Wyżej może być tylko męczeństwo. Zresztą św. Paweł zginął taką śmiercią. Warto tutaj także wspomnieć bł. Jana Pawła II, który po wyjściu z kliniki Gemelli mówił, że wprowadzenie Kościoła w Trzecie Tysiąclecie miało dokonać się także przez jego cierpienie. Sam, jako osoba chora, zaświadczył o tym. Ludzie zdrowi, widząc tak realizowaną miłość „w praktyce”, przeczuwają, iż spotykają się ze świętymi. Tak było w przypadku bł. Jana Pawła II, św. ojca Pio, bł. Chiary Luce Badano czy wielu świętych niekanonizowanych, których spotkaliśmy w naszym życiu.

Jan Paweł II pisał też: „Człowiek w fotelu na kółkach jest tak samo potrzebny ludzkości, jak inżynier budujący mosty”. To ważne, ale też odważne porównanie: przecież większość osób dotkniętych ciężką chorobą, która pozbawia ich pracy, a przez to i środków do życia, czuje się właśnie bezużyteczna dla społeczeństwa, rodziny. To jest prawdziwy problem.

Dlatego potrzebne jest wychowywanie do tak rozumianego sensu cierpienia, który ukazuje nam ojciec święty, aby osoba chora odkryła, że ma w Kościele bardzo ważną rolę do spełnienia.

Cały świat z przejęciem komentował gest ojca świętego Franciszka, który przytulił chorego ze zdeformowaną twarzą...

Z jednej strony był ten gest, z drugiej – spotkanie z organizatorami pielgrzymek z Włoch do Lourdes. Papież spotkał się z chorymi i przez ponad dwie godziny im błogosławił. To było towarzyszenie choremu, mówimy: duszpasterstwo. Ono przejawia się w konkretnym wysiłku osób zdrowych wobec chorych. Dopiero z tego towarzyszenia wyrasta odkrycie sensu cierpienia przez chorego.

Ale papież, przytulając chorego, nie mówił mu: twoje cierpienie cię uszlachetnia. I chorym, których błogosławił, też tego nie mówił. Towarzyszył im, ale niejako w milczeniu, bez dopisywania teologii ich bólu.

Ważne jest towarzyszenie, sama obecność, trzymanie za rękę, ale potrzebna jest także teologia. Potrzebny był list apostolski bł. Jana Pawła II o sensie cierpienia Salvifici doloris. Konieczne są homilie. Ojciec święty na wspomnianym wyżej spotkaniu powiedział chorym, że mają swoją bardzo ważną rolę do spełnienia we wspólnotach parafialnych. Ich obecność – mówił – jest bardziej wymowna od słów. Ich codzienne ofiarowanie cierpień z Jezusem jest duchowym skarbem Kościoła. To były konkretne słowa. Ojciec święty wyraźnie pokazał, iż z duszpasterstwa chorych rodzi się apostolstwo chorych. Te dwa wymiary są nierozerwalnie powiązane. W duszpasterstwie chorych osoba chora jest „przedmiotem” oddziaływania pastoralnego. W apostolstwie, chory, ofiarowując cierpienie za innych, jest „podmiotem” działania. Jeszcze inaczej można tak powiedzieć, przywołując misję Pana Jezusa. Jezus najpierw powoływał i formował apostołów (duszpasterstwo), a dopiero później ich wysyłał (apostolstwo). Tak samo jest z osobami chorymi.

Jest miesięcznik z długą tradycją, jest też sekretariat Apostolstwa Chorych. Na czym polega Wasza praca?

Jednym z działań tego sekretariatu jest poszukiwanie chorych, którzy będąc świadomi swojej misji, pragną otworzyć się na konkretne potrzeby Kościoła. Jedną z najważniejszych „omadlanych” grup są kapłani. Udało nam się znaleźć chorych ofiarujących modlitwę i cierpienia za neoprezbiterów z naszej archidiecezji, z diecezji gliwickiej, bielsko-żywieckiej. Zaś dzięki miesięcznikowi „Apostolstwo Chorych” dotarliśmy do chorych ofiarujących swoje cierpienia za misjonarzy, którzy w tym roku wyjadą na misje. Teraz poszukujemy chorych, którzy będą modlić się za księży z diecezji sosnowieckiej. W dalszej perspektywie pragniemy rozwinąć misyjne apostolstwo chorych.

„Omadlani” wiedzą o tym?

Tak, ksiądz (misjonarz) dostaje dyplom z informacją, że dany chory ofiaruje za niego cierpienie i modlitwę, a chory otrzymuje potwierdzenie, za którego konkretnie księdza (misjonarza) się modli. Później księża docierają do tych chorych, dziękują im za to. Również niektóre siostry przed wyjazdem na misje poszukały chorych i dziękowały im. To jest sprawdzona droga wytyczona już wcześniej, między innymi przez bł. Matkę Teresę z Kalkuty. Każda misjonarka miłości ma chorą osobę, która ofiaruje za nią cierpienia, zaś misjonarka miłości ofiaruje modlitwy za konkretnego kapłana. To duchowy łańcuch, który buduje Kościół.

To tworzenie pewnego systemu naczyń duchowo połączonych?

Dokładnie.

Ksiądz widzi, jak te naczynia działają?

Niecałe dwa lata temu w hospicjum umierał Grzegorz. Dowiedziałem się, że nie jest ochrzczony. Wiedziałem od pani doktor, że jego choroba jest zaawansowana. Poprosiłem dzieci z ośrodka dla niepełnosprawnych w Borowej Wsi, aby modliły się za niego. Robiły to podczas Mszy świętej. I pewnego dnia Grzegorz... przyjął chrzest, bierzmowanie i pierwszą Komunię świętą. To nie był strach przed śmiercią, tylko szczere wyznanie wiary. Miał ponad trzydzieści lat. Widząc to, jego rodzice zaczęli przy nim modlić się. Zapytał kiedyś, w jaki sposób może się odwdzięczyć. Powiedziałem tak: „jak spotkasz Pana Jezusa, to powiedz mu o Apostolstwie Chorych”. A pani doktor dodała: „i o naszym hospicjum.” Rodzice byli przy nim, modlili się Różańcem, Koronką do Miłosierdzia Bożego. Później ojciec modlił się Litanią do Wszystkich Świętych za konających. Grzegorz spokojnie odszedł do Wieczności... System duchowych naczyń działa, bo można powiedzieć, że to modlitwa niepełnosprawnych dzieci wpłynęła na nawrócenie tego umierającego. On zaś oddziaływał mocno na otoczenie, na rodziców, ale też na innych chorych, także na personel medyczny w hospicjum. To było w pewnym sensie święto w hospicjum; wszyscy czuli, że coś wielkiego się dzieje. W tamtym czasie ani razu nie padły słowa: „ofiaruj cierpienie”. Ale to, co się działo wokół, pokazało cały ten duchowy organizm Kościoła, który pomagał choremu. W tym samym hospicjum realizuje się obecnie kolejne zamierzenie: zdrowi modlą się za tych chorych, którzy nie są w stanie łaski uświęcającej, aby mogli pojednać się z Bogiem. Tu toczy się gra o najwyższą stawkę, o zbawienie. Dlatego trzeba zaangażować wszystkie siły, aby poprowadzić innych do tego celu.

Apostolstwo Chorych nie jest zatem tylko duszpasterstwem, odwiedzaniem, udzielaniem sakramentów, ale również... teologią duchowości w praktyce?

Tak. Chorzy włączają się w dzieło zbawcze Chrystusa. Tak jak Maryja współcierpiała z Jezusem. Dlatego nazywamy ją Współodkupicielką. Tak samo chorzy mogą włączać się w dzieło zbawienia.

Francuski diakon Martial Codou miał wizję filarów podtrzymujących poziomą belkę krzyża: to między innymi chorzy, niepełnosprawni, dzieci nienarodzone... Z tej wizji powstał Niewidzialny Klasztor Jana Pawła II. Dlaczego to, co jest całkowicie odrzucone przez świat, słabość, choroba, samotność, jest filarem trzymającym ten świat przy życiu?

Ta nauka była od początku obecna w Kościele. Przypomina ją ostatnio ojciec święty Franciszek, mówiąc i pokazując, że chorzy są skarbem Kościoła.

Co to właściwie znaczy?

Chyba najbardziej Pan Bóg dał mi doświadczyć tej rzeczywistości na przykładzie mojej Mamy, która, odchodząc, ofiarowała cierpienia za nas wszystkich: mówiła o tym konkretnie, że ofiaruje je za wielu ludzi, za mojego ojca, brata, za mnie. To, że jestem wyświęcony i że do tej pory jestem kapłanem, zawdzięczam z pewnością jej modlitwie i ofierze cierpienia. Teraz dopiero widzę, dlaczego Mama tyle musiała się nacierpieć. Czy ja w tamtym czasie miałem prawo powiedzieć jej: „ofiaruj cierpienia w naszej intencji?”. Mama była o wiele wyżej duchowo od nas wszystkich. To ona była mistrzynią dla nas. Jeśli osoba cierpiąca jest złączona z Jezusem i ofiaruje to cierpienie za nas, to my się uczymy od niej. Owocem tego cierpienia złączonego z męką Chrystusa jest później życie duchowe innych osób.

« 1 »

Jacek Dziedzina