„Wyłączenie rządu” to broń nierzadko wykorzystywana przez amerykańskich polityków w ramach walki o zapisy budżetowe.
01.10.2013 15:00 GOSC.PL
We wtorek z powodu braku uchwalenia nowego budżetu w USA stanęły podległe rządowi federalnemu instytucje. Uznaje się, że rząd federalny nie dysponuje środkami, które mógłby wydawać na powierzone sobie przez Kongres zadania. Amerykanie nie mogą nic załatwić w urzędach, chodzić do muzeów, parków, Waszyngton jako miasto federalne sukcesywnie zacznie tonąć w niewywożonych śmieciach. Żołnierze pozostaną na służbie, jednak zamiast żołdu otrzymywać będą weksle. Jeśli sytuacja potrwa dłużej, będzie problem z wypłatą świadczeń socjalnych. Jeszcze trochę, a USA przestanie spłacać swoje zadłużenie.
Sytuacja wynikła ze sprzeciwu zdominowanej przez Republikanów Izby Reprezentantów wobec finansowania prezydenckiego programu ochrony zdrowia, zakładającego obowiązkowe ubezpieczenia zdrowotne i płacenie z nich m.in. za aborcję. W tle jednak pozostaje również sprzeciw wobec dalszego zadłużania się państwa i pomysłom, by podnieść granicę dopuszczalnego długu publicznego.
Zawieszenie wypłacania pieniędzy przez rząd federalny to specyficzne i, trzeba powiedzieć, bardzo szczere, rozwiązanie. Obywatele, za pośrednictwem swoich reprezentantów, nie dają rządowi prawa dysponowania pieniędzmi z ich podatków na sposób, jaki by chciał. Nie pierwsze i nie ostatnie to „wyłączenie rządu” w historii USA. W ciągu ostatnich 40 lat Amerykanie mieli ich aż 18. Przykładowo w 1977 roku zawieszano wypłaty pracowników federalnej budżetówki trzykrotnie. Wynikało to ze sprzeciwu Izby Reprezentantów wobec finansowania z podatków aborcji poza przypadkami zagrożenia życia matki. Senat chciał by Amerykanie płacili także za zabijanie dzieci poczętych w wyniku gwałtu i kazirodztwa. Od października do grudnia państwo „nie działało” przez 28 dni – w końcu Senat złamał opór Izby Reprezentantów. Co ciekawe, w obu izbach kongresu większość mieli przedstawiciele Partii Demokratycznej (prezydentem był także Demokrata, Jimmy Carter), którzy podzielili się wewnętrznie w kwestii aborcji.
Z reguły jednak brak zgody wobec proponowanego budżetu to narzędzie partii opozycyjnej wobec urzędującego prezydenta, która aktualnie może mieć większość w jednej, bądź obu izbach Kongresu. Ostatnio miało to miejsce w 1995 roku, kiedy to Republikanie nie zgodzili się na budżet Billa Clintona. Trzeba jednak dodać, że ten ruch był jedną z przyczyn porażki kandydata prawicy w wyborach prezydenckich w 1996 roku.
Skutki „wyłączenia rządu” mogą być obecnie jednak poważniejsze, niż lat temu 18, czy 35 – choć i tak wcale nie tak poważne, jak niektórzy malują. Państwo federalne w USA sukcesywnie się rozrasta. Im więcej ma ono obowiązków, im mniej zadań pozostawia do wykonania stanom (czyli państwom, z których składa się federacja), hrabstwom czy pojedynczym obywatelom, w tym większym stopniu są od niego uzależnieni. I w coraz mniejszym stopniu sobie radzą. Jednak USA to nadal państwo federalne, w którym wiele zadań publicznych wypełniają stany. Bandy rabusiów plądrujące miasta można włożyć między bajki. Ktoś nie zwiedzi Statuy Wolności czy Wielkiego Kanionu Colorado, ktoś nie poskarży się na złą obsługę na lotnisku. I tyle (oczywiście, jeśli „wyłączenie rządu” nie potrwa zbyt długo, bo wtedy o swoje pieniądze mogą upomnieć się Chińczycy).
Podejrzewam, że dość szybko dojdzie do ugody, zwłaszcza, że Republikanie mają przewagę jedynie z Izbie Reprezentantów, w dodatku niewielką (232:200), a i tak są wewnętrznie podzieleni. Ponadto sondaże wskazują na to, że większość Amerykanów popiera w kwestii Demokratów i prezydenta Obamę, więc nie chcąc tracić zwolenników, Republikanie mogą odpuścić. Bardziej interesuje mnie, jak Amerykanie poradzą sobie „bez państwa”. Oczywiście wielu spraw nie będą w stanie sami załatwić (np. wystawić sobie paszportu), ale są także takie, których państwo wcale nie musi załatwiać. Przykładowo, czy mieszkańcy Waszyngtonu zaczną sami wywozić swoje śmieci?
Stefan Sękowski