Tak smutnego chrztu nie przeżyłam nigdy w życiu

Łzy, rozpacz, strzępy nadziei, pielęgniarka trzymająca świecę, mama próbująca dodać mi otuchy, choć sama płakała…

Mój syn urodził się 8 stycznia 2000 roku, w dniu urodzin św. Maksymiliana. Miał otrzymać tylko jedno imię – Łukasz, które wybrałam dla niego na samym początku ciąży całkowicie świadomie, żeby nie powiedzieć z premedytacją. Od samego początku ciąża była zagrożona. Potrzebowaliśmy dobrych lekarzy, którym moglibyśmy zaufać i którzy pomogliby przyjść mojemu dziecku na świat. W grę wchodził właściwie tylko św. Łukasz, który sam był lekarzem (i stał się ich patronem), a jednocześnie artystą i największym Ewangelistą. Słowem był to patron wszechstronny. Wierzyłam, że otoczy mojego syna swoją opieką. Także w przyszłości, gdy będzie dokonywał życiowych wyborów i zmierzał się z własnym powołaniem.

Św. Łukasz wywiązał się ze swojego zadania na medal. Na naszej drodze Bóg postawił lekarzy najlepszych, doskonałych specjalistów, którzy wiedzieli co robić. Mój syn urodził się zdrowy, 8 stycznia 2000 roku, w jednej z wrocławskich klinik. Był piękny, doskonały. Nic nie zapowiadało tragedii.

W piątej dobie po porodzie stan Łukaszka nagle okazał się krytyczny. Do jego organizmu niepostrzeżenie wdarła się sepsa. Przed chwilą miałam go jeszcze w objęciach, tuliłam i mówiłam mu, jak bardzo go kocham – teraz patrzyłam na popłoch, który wywoła diagnoza, na biegających wszędzie lekarzy i pielęgniarki, i próbowałam coś z tego zrozumieć… Moje życie właśnie się kończyło…

Z płaczem zadzwoniłam do mojej mamy, mama zaalarmowała całą rodzinę, przede wszystkim moją ukochaną babcię, która była osobą  bardzo wierzącą i mądrą, miała cudowny dar modlitwy wstawienniczej. Była naszym modlitewnym S.O.S. Babcia powiedziała mi wtedy, żeby pielęgniarka koniecznie ochrzciła dziecko z wody. Nam powiedziała, żebyśmy modlili  się do św. Maksymiliana o pomoc, ponieważ Łukasz urodził się właśnie w rocznicę urodzin św. Maksymiliana. Babcia powiedziała mi jeszcze, żebym oddała synka Bogu i zawierzyła Jego woli. Nie potrafiłam tego zrobić. Ale zaufałam babci i z wielkim bólem oddałam Bogu moje dziecko. Byłam gotowa na wszystko. To były moje pierwsze, dojrzałe rekolekcje.

Zdążyłam. Ochrzczony z wody Łukasz otrzymał drugie imię – Maksymilian. W następnej chwili dziecko zostało zabrane do specjalistycznej kliniki na oddział reanimacji, wyposażonej w najnowocześniejszy sprzęt do ratowania noworodków.

Ten chrzest z wody odbywał się w wielkim pośpiechu, kiedy mój syn był zabierany z jednej kliniki do drugiej. Poproszona o to pielęgniarka nie wiedziała, jak się do tego zabrać. Poprosiła drugą o pomoc, ktoś podał wodę, wokół pełno ludzi, ostatnie uzgodnienia lekarzy, nie wypowiedziano na głos imienia dziecka, nie byłam nawet pewna, czy ktoś w ogóle zastosował formułkę "ja ciebie chrzczę..." - to wszystko dopowiedziałam sama w sercu. I to musiało wtedy wystarczyć, wierzę w Boże Miłosierdzie. Syn był w tak ciężkim stanie, że mógł nie przeżyć kolejnej doby. W moczu gołym okiem była już widoczna krew, nie mógł oddychać.

Stan synka był krytyczny, lekarze przygotowywali nas na najgorsze, nie zabierając jednak nadziei. Podpowiedzieli, że tuż obok był kościół ojców franciszkanów – w każdej chwili mogliśmy poprosić księdza, żeby przyszedł na oddział i udzielił dziecku sakramentu chrztu. Skorzystaliśmy z tej sposobności natychmiast, mimo że już raz był ochrzczony z wody. Nie uważałam, że to coś niestosownego, że prawdziwy pełny sakrament chrztu to coś zbytecznego, że co za dużo to nie zdrowo itd. Tym bardziej, że kapłan, wiedząc o wszystkim, przyszedł natychmiast i nie powiedział, że nie trzeba, bo ten pierwszy jest tak samo ważny itd. Nie mogłam inaczej. Chciałam zrobić wszystko, co mogłam zrobić, żeby zabezpieczyć synka jak tylko mogłam. Oddałam go Bogu, musiałam zrobić wszystko, żeby w tę drogę do Pana został wyprawiony jak należy. Żeby mu niczego nie brakowało. To był najbardziej dramatyczny moment w moim życiu. Kto doświadczył podobnie, ten wie.

Tak smutnego chrztu nie przeżyłam nigdy w życiu. Łzy, rozpacz, strzępy nadziei, pielęgniarka trzymająca świecę (skąd ona ją wzięła?), mama, próbująca dodać mi otuchy, choć sama płakała…

Po chrzcie zdjęłam z szyi Cudowny Medalik, który nosiłam od dziecka, i przykleiłam do inkubatora, w którym leżał mój synek.

Od tamtej chwili stan mojego dziecka zaczął się powoli poprawiać, a po dwóch miesiącach wyszliśmy ze szpitala. Czekała nas jeszcze rehabilitacja, ale z tym już poradził sobie św. Łukasz…

A teraz kilka szczegółów na to, że to nie jest historia uratowania pacjenta przez świeckich lekarzy.

Łukasz urodził się przez cesarskie cięcie, dzięki temu przebywaliśmy jeszcze w klinice we Wrocławiu (pochodzimy ze Zgorzelca). Czułam, że z synem jest coś nie tak - zbyt dużo spał, mało jadł, tracił na wadze. Chodziłam za lekarzami i prosiłam, żeby zrobili mu dokładniejsze badania, jednak mnie zbywali - każdy noworodek tak ma, utrata masy ciała do 30% mieści się w normach, poza tym to jest moje pierwsze dziecko, z pobłażliwością kiwali głowami.  Podeszli do tego rutynowo.

Jednak tamtego krytycznego dnia na oddziale dyżur miała niezwykle oddana położna - p. Ania. Czekałam na nią z niecierpliwością. Gdy tylko przyszła poprosiłam ją o pomoc, o interwencję.  Coś naprawdę było nie tak. Mój synek spał wtedy nieprzerwanie 5 godzin. Przybiegła natychmiast, próbowała go dobudzić lecz miała z tym problemy. Postanowiła synka rozebrać, żeby chłód go dobudził. Wtedy synek zsiniał. Wówczas zaalarmowała wszystkich. I tylko dlatego, że zsiniał, lekarze zgodzili się wziąć go na obserwację... Gdyby tego nie zrobili, mój synek zgasłby tamtego dnia. Po niespełna godzinie był już wieziony do innej kliniki na specjalistyczny oddział reanimacji noworodków. Stan ciężki, krytyczny, żeby nie powiedzieć beznadziejny. Tam był też ostatni wolny inkubator do ratowania życia... Ostatni… Ci drudzy lekarze z tej nowej kliniki nie mieli już czasu na badania i musieli podać antybiotyk „w ciemno”. To oni nam powiedzieli, żeby poprosić księdza. I tylko dzięki Bogu i wstawiennictwu świętych patronów to był właściwy lek...

Synek przeżył, ale choroba poczyniła tak ogromne spustoszenie w organizmie, że wiedzieliśmy, że synek może być niepełnosprawny (rozległe porażenie). Dzięki sepsie miał wykonane dokładne badania wszystkiego, w tym stwierdzono wylew krwi do mózgu 2 stopnia, który potem powiększył się do 3 stopnia.

Mój syn dzisiaj jest całkowicie zdrowy.

To wymodlony cud. Od początku modliła się o to cała rodzina i znajomi. Msze św. zamawiane były, gdzie tylko się dało, jedna za drugą, w tym w Niepokalanowie. Bogu niech będą dzięki i Maryi Niepokalanej, przez wstawiennictwo św. Maksymiliana i św. Łukasza. Będę powtarzać to do końca życia.

Św. Maksymilianie, wielki patronie mojego syna, dziękuję Ci z całego serca, że po raz kolejny oddałeś swoje życie za bliźniego, za moje dziecko. I Bóg po raz kolejny przyjął Twoją ofiarę. Dziękuję, Ci za Rycerza Niepokalanej, którego prenumerowała wiele lat moja babcia i dlatego wiedziała dobrze, co robi, polecając mi Ciebie. Dziękuję Ci za rozpowszechnienie kultu Cudownego Medalika, którego noszę z wielką czcią i który od urodzenia nosi mój syn. Dziękuję za Twoją miłość i Twoją stałą obecność w naszym życiu. Wstawiaj się dalej za nami u Boga.

Święty Łukaszu, dziękuję! Wstawiaj się dalej u Pana za moim synem, by podążał drogami prawd ewangelicznych i nigdy z nich nie zszedł.

Bóg okazał Swą Moc, wiem Komu zaufałam i nie zawiodę się na wieki!

Amen!

 

« 1 »