Jezuici, zakładając redukcje, wypełnili rdzenną kulturę Indian ewangeliczną treścią. A Indianie przechowali ten ogień przez 150 lat, podczas których księży prawie nie widywali.
Asfalt kończy się w Ascension. Dalej trzeba jechać już drogą gruntową, czerwoną jak cała tutejsza ziemia, prawie 40 kilometrów w głąb dżungli. Taksówkarz wiezie nas wśród soczystej zieleni. Po drodze obserwujemy dziwne, garbate krowy, mijamy konia, który zabłąkał się z dala od ludzkich siedzib, i chłopaka jadącego na rowerze ze strzelbą uwiązaną u szyi. Docieramy do Urubichá. Wioska położona 350 kilometrów na północ od Santa Cruz zaskakuje pomieszaniem archaicznego stylu życia z nowoczesnością: z jednej strony szałasy zbudowane w całości z palmowych liści, z drugiej – zwykłe domy, sklepy, bary, a nawet klub karaoke. W centralnej części tej niewielkiej miejscowości znajduje się duży plac, urządzony na wzór redukcji jezuickich: po trzech stronach skweru umieszczono domy mieszkalne, czwarty bok zajmuje kościół z przyległościami – dziedzińcem, kuchnią, ogrodem. Pierwsze redukcje miały zmniejszyć przestrzeń, na której żyli Indianie, by łatwiej było dotrzeć do nich z Ewangelią, a przy okazji jednoczyły mieszkańców przeciwko zapuszczającym się na tereny Boliwii łowcom niewolników z Brazylii. Ewangelizacja tutejszych Indian z plemienia Guarayos nie była jednak dziełem jezuitów. Hardzi, waleczni Guarayos nie dali się ujarzmić na przełomie XVII i XVIII stulecia, gdy ich sąsiedzi Chiquitanos pokornie przyjmowali wiarę przybyszów. Dopiero półtora wieku później ta sztuka udała się franciszkanom. Zakonnicy opiekują się tym miejscem do dziś.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Szymon Babuchowski