Mam wylew albo będę umierać

1 sierpnia 1996 roku. Mam niecałe 27 lat i kilka miesięcy temu wróciłam z Rzymu po 8 latach studiów: literatura wczesnochrześcijańska, a potem nauki o komunikacji społecznej. Pełna zapału, energii, pomysłów i chęci do pracy w mediach katolickich w Polsce, szukam swojego miejsca w życiu.

Tego wieczoru mam koszmarny ból głowy, około 23.00 idę do sąsiadki z prośbą o wezwanie pogotowia, „bo mam wylew albo będę umierać” i tracę przytomność. Nie pamiętam nic z tego wieczoru ani z następnych dni. Pęknięty naczyniak w mózgu, dwie operacje neurochirurgiczne, koszmarne zapalenie płuc, dni na krawędzi życia i śmierci. 9 sierpnia moi rodzice idą na Mszę do dominikanów, ja po wycięciu naczyniaka jestem w ciężkim stanie w klinice, z bardzo dużym obrzękiem mózgu, podawane leki nie działają. Mój tata idzie na początku Mszy do spowiedzi, a potem mówi do mamy: - Widziałem dziś rano encefalograf, który schodził do zera i usłyszałem: „Idźcie do spowiedzi”. Mój tata to bardzo racjonalny trzeźwy człowiek, bez nadzwyczajnych przeżyć! Chcąc, nie chcąc, mama też idzie do konfesjonału, z tym, że opowiada o całej historii dominikaninowi. A on na to: „Dam Pani taki cudowny zielony szkaplerz. Zanieście go córce, a jeśli wyjdzie z tego, dajcie znać”. Tego dnia po południu „encefalograf zmierza do zera”, obrzęk zaczyna blokować oddychanie i ratuje mnie natychmiastowa operacja odbarczenia mózgu, czyli usunięcia lewej strony czaszki. Nie dają mi wielu szans, ja jednak wychodzę na prostą. Lekarze mówią, że jestem fenomenem i mam szczęście, bo w trzeciej dekadzie życia pęknięcie naczyniaka przeżywa tylko 30%, w czwartej - już prawie nikt.

Kilka miesięcy dochodzenia do sił i następny przewidywany przez lekarzy, ale nie przeze mnie cios: padaczka pourazowa. W moim przypadku bez napadów, ale z silną afazją – prawie zupełną utratą myślenia werbalnego i mowy. Lekarze próbują mnie leczyć, ale bez sukcesu, za to z furą skutków ubocznych po lekach przeciwpadaczkowych. Znów ląduję w klinice, żeby „ustalić leczenie”, ale powodem jest ostre zapalenie żołądka. Przytłoczona kroplówkami leżę tam 5 tygodni, gdyż tyle zajmuje zmiana leku przeciwpadaczkowego. Leżę i patrzę na krzyż wiszący na szpitalnej ścianie. To jedyna możliwa modlitwa. Wracam do domu z nowym lekiem, który też nie działa, bo afazja nie ustępuje. „Ta padaczka jest lekka w formie – mówi wybitny lekarz neurolog z krakowskiej kliniki – ale trudna w leczeniu, bo nie poddaje się lekom”. No tak, zaczynam poznawać granice medycyny, która pokazała swe szczyty ratując mi życie.  

Pod koniec czerwca jedziemy do Brzegu na „wakacje”. Ponieważ poziom leku przeciwpadaczkowego wciąż jest za niski, mimo wysokiej dawki, neurolog przed wyjazdem zwiększa mi ją do maksymalnej. Gdzieś po trzech tygodniach zdarza mi się coś dziwnego: nagle przez mój milczący umysł przelatują słowa „Poziom fenytoiny przekracza dwadzieścia”. Dwadzieścia to maksymalne dopuszczalne stężenie tego leku we krwi. Decydujemy się na powrót do Krakowa. Jest lipiec 1997, w Polsce powódź, zalane drogi, zamknięte przejazdy. W Opolu mama pokazuje policjantowi moje papiery ze szpitala: musimy dotrzeć do lekarza. Od razu na następny dzień idę do kliniki zrobić badanie. Odbieram nazajutrz: fenytoina poziom 23. Profesor każe mi przyjść zaraz na oddział. Zaczyna się huśtawka: zmniejszają dawkę, mierzą poziom, zwiększają, bo znów za niski, potem zmniejszają dawkę, bo poziom za wysoki. W końcu się udaje: poziom jest niski przy dość wysokiej dawce, ale stabilny, choć efektów terapeutycznych nie ma. Są za to skutki uboczne.

9 sierpnia, w rocznicę mojej drugiej operacji, która ponownie wyrwała mnie śmierci, idę na Mszę do dominikanów. Kiedy przekraczam próg kościoła, niespodziewanie ogarnia mnie radość. Radość, radość, wszystko we mnie śpiewa, tańczy z radości. Nie mogę się temu nadziwić. Radość dochodzi do szczytu w momencie czytania Ewangelii (Mt 17, 14-21). Opowieść o uzdrowieniu epileptyka! Tak, to o mnie, to ja jestem tym epileptykiem, którego lekarze nie mogą wyleczyć, to ja potrzebuję uzdrowienia! Wychodzę z kościoła przekonana, że znajdzie się jakiś sposób na moją padaczkę, a może nie tylko na padaczkę - może wyzdrowieję zupełnie i powrócę do normalnego życia?

Kilka miesięcy wcześniej znajoma poleciła mi lekarza po studiach w Szwajcarii, który leczył naturalnymi lekami niemiecko-szwajcarskich firm, dostępnymi wtedy w Polsce. Teraz okazało się, że leczy nie tylko wątrobę i żołądek, ale ma też leki na padaczkę. Z jemioły! (Dopiero niedawno przeczytałam gdzieś, że jemioła przez wieki była stosowana w medycynie ludowej właśnie do leczenia padaczki). Jakie efekty? Pierwszej nocy po pierwszych zastrzykach nagle w głowie zaczęło się coś dziać i ku swojemu zdumieniu odkryłam, że myślę! Z radości i niedowierzania obudziłam mamę. Myślałam i mówiłam! Rano znów było gorzej, ale to był pierwszy znak, że lek działa: w stosunkowo krótkim czasie przywrócił mi normalną pracę umysłu. Oczywiście, jeszcze przez jakiś czas brałam fenytoinę, ale kiedy wywołała ponowne zapalenie żołądka, odstawiłam ją. Jemiołę – viscum album - biorę do dziś, bo gwarantuje stabilność moim niesfornym falom mózgowym.

Od tamtych wydarzeń minęło już 17 lat, przeszłam wiele ciężkich chorób, nie powróciłam do normalnego życia. Wciąż jestem w wirze cierpienia i walki o przetrwanie. Pan Bóg jest w tym wszystkim bardzo blisko, niemal dotykalny w swoim działaniu i prowadzeniu. Działa prawdziwe, małe i wielkie ciche cuda. Pomagając, zaciera za sobą ślady na wodzie, jak to ktoś pięknie powiedział. Wciąż uparcie czekam na więcej zdrowia, aby móc coś dla Niego zrobić – a raczej: by zmienić formę działania, bo cierpienie jest ciężką pracą, może najbardziej owocną, ale też najtrudniejszą. Pan Bóg mnie wciąż zadziwia i zaskakuje, a choć chwilami jest bardzo ciężko, już teraz jestem Mu wdzięczna za to, że temu, co w tym świecie najbardziej bezsensowne – cierpieniu i złu – nadał sens, a ogrom trudnych doświadczeń stał się moim osobistym bogactwem i że… paradoksalnie… czuję, że żyję pełnią życia – tak na 100 proc!

« 1 »
TAGI:

Aneta Kania