Ach, znowu w drodze! Dwa dni odpoczynku, to stanowczo za dużo dla NINIWY Team. Szczęśliwie dzisiaj siedzieli już za kierownicami. Nawet pogoda dawała im znak, żeby dłużej nie zwlekali z jazdą. Deszczowy poranek skutecznie wygonił ich z Astany.
Zanim to jednak nastąpiło, grupa wstała o 5.00 i natychmiast teleportowała się do katedry, gdzie o 5.15 przeżywała Mszę św., której przewodniczył arcybiskup Tomasz Peta. Wielebny ofiarował dzisiejszą liturgię szczególnie w intencji naszych rowerzystów oraz tych wszystkich, którzy autokarem będą zmierzać do Wierszyny. (Natomiast Niniwowcy, jak pamiętacie, zgodnie z sobotnią obietnicą, cały dzień kręcili za Kazachstan, w intencji którego składali swoje modlitwy i trud jazdy.) W trakcie Eucharystii dało się wyczuć, że po tych kilku dniach, wszyscy darzą księdza Tomasza wielką sympatią, nie ma co, swój człowiek!
Po Mszy św., cykliści szybko uporali się ze śniadaniem oraz generalnym sprzątaniem. O 7.00 rano stali już przed kościołem i rozgrzewali zastane mięśnie. A wraz z nimi kolejny dobrodziej tego dnia – ksiądz Eugeniusz. Ksiądz trochę oszukiwał, bo nie wsiadł na dwa kółka tylko na cztery, ale okazał się bardzo pomocny wyprowadzając grupę na wylotówkę miasta. Dziękujemy! Na rogatkach miasta, obowiązkowo została cyknięta fotka na tle znaku „Astana”. Jest to mała tradycja NINIWY, która zawsze przy wjazdach do większych miast/stolic robi sobie zdjęcia. W piątek tak szybko jechali, że prawie przeoczyli tabliczkę. Była bardzo mała, więc stwierdzili, że być może w poniedziałek przy innej drodze będzie ładniejsza i okazalsza. Często stolice fundują sobie konkretne, to jest duże i zrobione z pomysłem „witacze”, tutaj niestety spore zaskoczenie – porażka na całej linii. Centrum tonie w przepychu, tymczasem na granicy stoją maleńkie tabliczki, niczym nie różniące się od wjazdu do maleńkiej wioski. Poza strojeniem min przed aparatem fotograficznym, czułe oko ojca Tomka dostrzegło to, czego nie było widać. To znaczy, niesamowitą przestrzeń i pustkę, która pojawiła się tuż po przekroczeniu granicy miasta. Podobne wrażenia jak z piątku. Wokół Astany próżno szukać demonizowanego w Stanach i w Europie zjawiska rozlewania się miasta na okalające go przedmieścia. Tutaj jest podejście zero jedynkowe. Jest miasto, nie ma miasta. Przy wyjeździe z Astany nie ma wszechobecnych w Polsce sklepików, domków, motelików, stacji benzynowych, macdonaldów, itp. Co ciekawsze, nawet przez następne 150 km, nie było sklepów!
Pierwsze 50 km minęło „dość” spokojnie. Chociaż ten spokój mącony był nieustannie przez „ochy i achy”. Rowerowcy byli pod niesamowitym wrażeniem stepowych krajobrazów, których dopełnieniem był wielki teatr na niebie. Wiatr przepędzał po nieboskłonie ciemne chmurzyska, spomiędzy których co chwila uśmiechało się słońce. Nawet i tęcza pokazała się na moment, a więc symbol nadziei, której potrzeba naszym śmiałkom. Nadziei, że pokonają wszystkie dziury na drodze do Wierszyny. Smagani zmiennym wiatrem zatrzymali się gdzieś na stepie, na mały popas. Po odpoczynku, grupami ruszyli dalej. A właśnie, dzisiaj ponownie nastąpił trójpodział kolumny. Na krok ten zdecydowali się ze względu na bezpieczeństwo, wąską drogę i setki dziur utrudniających jazdę. W obliczu ostatnich wydarzeń, logarytm był do przewidzenia. :) Pierwsza grupa: Łysi, druga: Długowłose (wszystkie baby), trzecia: Owłosieni (reszta chłopów)!
Po przerwie, wiatr się wydatnie ustatkował. W końcu zaczęło wiać w plecy! Cykliści stwierdzili, że częściej muszą jechać w intencji Kazachstanu. Do tej pory „jadąc za Polskę” zmagali się ciągle z przeciwnym lub bocznym wiatrem, a dzisiaj wraz z inną intencją nastąpiła taka miła odmiana. Niesieni przez swojego wietrznego sprzymierzeńca dotarli do drugiej przerwy, która odbyła się także gdzieś na stepie. Trzecia obiadowa przerwa wypadła przy wspomnianym wcześniej sklepie odległym o rzut kamienia od drogi, a 150 km od Astany. Sklep, a w zasadzie sklepik był wyposażony w zaledwie kilka podstawowych produktów spożywczych i gospodarczych. Jak można było się spodziewać, spośród wszystkich artykułów najwięcej było alkoholu, nawet mleka nie szło kupić do owsianki.
Ale, ale! Do obiadu zdarzyły się też małe awarie. Na drugim dystansie Witkowi prawie odpadł bagażnik. Nic się nie złamało, tylko po prostu bagażnik wyleciał z mocowań! Było to oczywiście następstwem wielkiego trzęsawiska, które codziennie fundują dziury, ale po części również zaniedbania w bieżącym serwisowaniu sprzętu, a w tym dokręcaniu śrubek.
Za to Filip i Kuba Hepnerowie dokręcali sobie nawzajem szprychy. Było to wydarzenie bez precedensu, bowiem panowie na co dzień dają wszystkim do zrozumienia, że delikatnie rzecz ujmując nie przepadają za sobą. Ale jak widać, potrafią wznieść się ponad to i udowodnić, że braterstwo jest najważniejsze! Pierwszą ofiarą szprychowca był Filip, który zauważył, że jego szprychy są nad wyraz gibkie. Aby uniknąć rozstroju obręczy zatrzymał się, aby doprowadzić je do porządku. Jak już wiecie, do pomocy ruszył Kuba, a reszta pomknęła dalej. Po zlikwidowaniu problemu chłopaki ruszyli dalej. Blisko godzinę jechali, zanim dogonili peleton, ale jak tylko znaleźli się w peletonie szprycha pękła Kubie. :) I ponownie zostali we dwójkę. Jak się później okazało, także we dwójkę mieli okazję pogadać przy obiadowych menażkach. Po awarii Kuby, tak szybko starali się dogonić grupę, że nie zauważyli nieco oddalonego od drogi sklepiku, przy którym stołowała się cała grupa.
Mając w nogach już 150 km a w brzuchach energetyczny obiad, rowerzyści postanowili dobić do 200 km. Chyba już nas przyzwyczaili do takich dystansów. :) Na ostatnim dystansie miało miejsce niezłe zdarzenie. Długowłose jechały ostatnie, kiedy miały na liczniku blisko 190 km zatrzymał ich samochód. A z auta wyskoczyły dwie siostry Nazaretanki, a wraz z nimi ksiądz z Rzeszowa, którzy obecnie pracują w Kazachstanie. Pierwszymi słowami sióstr skierowanymi do dziewczyn było pytanie: „To wy z Kokotka jedziecie?”. Niesamowite! :) Jak się okazało, jedna z sióstr przez 14 lat pracowała na Ukrainie, m.in.: w Gniewaniu, gdzie mieszkają Oblaci. Tam poznała ojca Cypriana Czopa, który był uczestnikiem (wraz z Eugeniuszem Samborskim - Żenią, grupą goniącą) wyprawy Tour de Mazenod. Siostra oczywiście przeczytała książkę z tamtej eskapady, a słysząc o tegorocznych planach zastanawiała się, jakby to było fantastycznie spotkać NINIWA Team na kazachskich stepach. :) No i stało się! Nowi towarzysze postanowili poznać całą grupę, a więc pojechali za białogłowami na miejsce noclegu (pozostałe dwie grupy rowerowe, nie wiedziały o tym spotkaniu, tylko spokojnie jechały przed siebie). Niestety tutaj nie popisały się trzy rowerzystki-leniwce! Pomimo spokojniej i mało wyczerpującej jazdy skusiły się na podwózkę! Ula, Sara i Ania broniły się, że chciały wykazać się dobrym wychowaniem, dlatego grzecznie zgodziły się na stopa. Ach dziewczyny, nieładnie!
Po kilkunastu kilometrach, podróż tego dnia dobiegła końca. Jadący na czele wypatrzyli na nocleg zajazd, w sąsiedztwie którego rozbili namioty. Zrządzeniem losu, zupełnie przypadkiem, trójka naszych Gości miała przy sobie domowej roboty wypieki. :) Dzięki ciasteczkom, rozmowa bardzo dobrze się kleiła. ;) Spotkanie zakończyło się obowiązkowymi zdjęciami, po czym ksiądz z siostrami pojechali w swoją drogę, a rowerowcy wspólnie się pomodlili (litanią do Najświętszego Serca Pana Jezusa, Apelem Jasnogórskim oraz modlitwą za wstawiennictwem ks. Popiełuszki). Następnie przygotowali się do noclegu. Wprawdzie zajazd nie jest pierwszych lotów, ale mała umywalka w pełni wystarczyła. Większość śpi w namiotach, natomiast kilka osób postanowiło rozłożyć się na karimatach pod niewielkim zadaszeniem licząc, że nie zmarzną w nocy.
Na koniec rozmowy, ojciec spoglądając na otaczającą go aż po sam horyzont pustkę, wspomniał poranną Mszę św. Tuż przed jej końcem, biskup wypowiedział zdanie: „Każdy ma swój Kazachstan” i dalej zadał pytanie: „Czym jest Kazachstan?” pozostawiając je bez odpowiedzi. W trakcie tego dnia, ojciec odkrył, że Kazachstan to rozległe przestrzenie i wiatr. Nasze życie jest właśnie takim Kazachstanem, pełnym otwartych przestrzeni, możliwości. Możemy podążać dowolnie wybraną przez siebie drogą, możemy iść z wiatrem lub pod wiatr. Od nas zależy, jak i w którą stronę pokierujemy nasze życie. Przed każdym z nas rodzą się pytania: Co z tym zrobisz? Jaka jest twoja droga? Czy chcesz tylko prześlizgnąć się przez życie, czy wolisz zawalczyć, wystąpić w dobrej Sprawie? Takie pytania mogą niektórym wydać się śmieszne, jednak uważam, że mają one sens. Zadając je sobie weryfikujemy to, czy zmierzamy w dobrym kierunku i czy wnosimy jakąś wartość/ dobro w swoje i innych życie.
Krzysztof Zieliński