Podczas spowiedzi ksiądz powiedział mi: „Ty jeszcze Pana Jezusa nie spotkałaś”. Poczułam się, jakbym dostała w twarz.
Odkąd pamiętam, wierzę w Pana Boga. Od zawsze chodziłam do kościoła. Od mniej więcej czwartej klasy podstawówki regularnie odmawiałam pacierz. Wiedziałam, że Pan Bóg stworzył świat, zwierzęta, mnie, że jest dobry, że jest obecny w Kościele, w sakramencie Eucharystii. To wszystko wiedziałam mniej więcej do 27 roku życia. Czysta wiedza. Wiedziałam też, że Bóg kocha wszystkich ludzi. Oczywiście teoretycznie. Czy mnie osobiście? Pewnie tak, skoro kocha wszystkich, to czemu by nie mnie? Poprzez miłość moich rodziców, rodzeństwa, rożnego rodzaju sympatie, powodzenie w szkole, na studiach itp. Czułam się blisko Niego, w pewien sposób nawet próbowałam ewangelizować moich rówieśników, chodziłam na piesze pielgrzymki do Częstochowy, należałam do KSM-u itp. Nie muszę nawet chyba pisać, że miałam o sobie całkiem dobre mniemanie, jednym słowem: takie Boże dziecko.
W tej duchowej sielance trwałabym może do dziś, gdyby ten nieustanny niepokój w moim sercu. „Bóg jest Miłością. Bóg cię kocha”, słyszałam to tysiące razy, ale czy ja tego doświadczam? Czy nie jest to dla mnie tylko wyuczona teoria, której owszem kurczowo się trzymam, jest dla mnie pewną stabilnością, bezpieczeństwem, ale czy osobiście mogę powiedzieć, ze Bóg kocha mnie: Magdę Siemion? … Przy nawet minimalnej uczciwości musiałabym stwierdzić, że nie wiem, wcale nie jestem tego taka pewna, zresztą co miałoby to tak naprawdę konkretnie znaczyć?
Odpowiedzią była spowiedź, podczas której ksiądz powiedział mi: „Ty jeszcze Pana Jezusa nie spotkałaś”. Poczułam się, jakbym dostała w twarz. Co??? Ja nie spotkałam? Ja? Przestrzegająca „wszystkich” przykazań, udzielająca się w życiu Kościoła, tyle lat śpiewająca w zespole parafialnym? Byłam oburzona, zaskoczona, może nawet zła. Zanim jednak odeszłam od konfesjonału ten sam kapłan, który „ośmielił” się powiedzieć mi w oczy, że nie mam osobistej relacji do Boga powiedział: „Bóg bardzo cię kocha”.
Co się wtedy wydarzyło w konfesjonale? W jaki sposób kapłan wypowiedział te słowa? Nie wiem. Pamiętam, że wybiegłam z kościoła z płaczem i przeogromną radością, że On jest. Że to, co o Nim mówią jest Prawdą, bo stało się to i moją Prawdą. SPOTKAŁAM GO, a raczej to On mnie spotkał! Jego Miłość dotknęła w sposób bardzo rzeczywisty mojego serca. I to w jakim momencie! Ten święty kapłan powiedział mi to, co zapewne było moim najcięższym grzechem, a czego Pan nie mógł już znieść – nie znałam Go osobiście.
Byłam najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Boże mój, Jesteś! Więc naprawdę Jesteś! Naprawdę mnie kochasz!
Często wracam do tego wydarzenia. Od tego czasu wiem, że Bóg jest pierwszy. Pierwszy w dawaniu swojej łaski, swojej Miłości. Czy sobie na to zasłużyłam? Absolutnie nie! Może przez ułamek sekundy podczas tej spowiedzi, rzeczywiście w sercu zaakceptowałam prawdę (jakże dla mnie bolesną), że tak naprawdę mało znam Pana Jezusa osobiście i to Mu wystarczyło, żeby objawić mi swoją Miłość, żeby wlać Ją wreszcie do mojego wątpiącego serca. Może czasami warto przyznać się przed samym sobą, że wbrew pozorom nie jest z nami tak wspaniale, że za mało Go znamy, kochamy. Nie wiem.
Przez mniej więcej rok żyłam tym doświadczeniem bardzo intensywnie, w ogromnej radości. Nieważne było, co inni mówią o mnie, czy mam pracę, czy spełnią się moje plany. Miałam poczucie, że mogę góry przenosić, że skoro On jest, a Jego Miłość sięga nawet mnie – to cokolwiek będzie, będzie dobrze. Byle On był.
Doskonale rozumiem wszystkich, którzy czytając to będą zdegustowani, albo pomyślą, ze to takie dziecinne, banalne. Być może. Nie interesuje mnie to. Piszę o tym, czego doświadczyłam, o czym ciągle nie mogę przestać myśleć i mówić. Tak bardzo cieszę się, że Benedykt XVI ciągle powtarza, że chrześcijaństwo nie jest żadnym systemem teologiczno-moralnym, nie jest jakąś ideologią, nie polega nawet na przestrzeganiu przykazań, tylko jest relacją z żywą Osobą Jezusa Chrystusa – to jest podstawa. Jak dobrze, ze mówi to papież, bo mi, kto by mi uwierzył?
Kolejnym moim odkryciem było to, że owszem mam przestrzegać przykazania ale nie dlatego, że tak trzeba (jak zawsze myślałam), tylko dlatego, ze On taki jest! Że On nigdy nie zabija, nie okrada, nie zdradza itp. U podstaw ich przestrzegania leży Jego Osoba i dopiero wtedy mogę je przestrzegać! Całkowite odwrócenie kolejności. Już nie ja wysilam się i pocę, jak tu sprostać miłości nieprzyjaciół, ale Jezus mówi mi, „zobacz jak ja ich kocham, jak ja ciebie kocham – często jako mojego nieprzyjaciela, ty sama nie dasz rady, ale ja cię tego nauczę, ze mną będziesz ich kochać”! Czy to nie piękne!!! Czy słyszeliście coś piękniejszego?
Takie doświadczenie nawraca. Czy jest łatwiej? Niekoniecznie! Pan coraz wyraźniej, pokazuje mi moje zakłamanie, ukryte grzechy, wszystkie moje sztuczki i maski. Często jest to bolesne, najbardziej dla mojej pychy i mojego ego. Robi to jednak w niezwykle delikatny sposób i z ogromną Miłością. Pokazuje mi to, żeby mnie z tego mojego „syfu” wyzwolić, a nie żeby mnie oskarżyć i potępić.
Nie mogę przestać o Nim myśleć. Gdy jestem wśród znajomych, często śmieją się oni ze mnie, że zaraz będzie katecheza i nawracanie. Nie mam takich ambicji, ale nie mogę o tym nie mówić! Nie da się! Kiedyś bp. Ryś (mój duchowy idol) powiedział, że jeżeli sercem przyjmiemy wiarę, to musi być taki moment, kiedy nie będzie można jej nie wypowiedzieć, nie przekazać dalej. Jeżeli Ktoś tak bardzo wypełnia twoje serce, czy można milczeć?
Oczywiście, równie często, zwłaszcza najbliżsi wypominają mi, że tylko dużo mówię o Panu Bogu, ale jestem jaka jestem (czyt. grzeszna, niedobra itp.) Jasne, że tak, On jest dobry! I tylko On może sprawić, że i ja będę nieco lepsza. Nie przejmuję się więc zbytnio ludźmi, którzy tylko czekają na każde moje potknięcie i na mój upadek, bo wiem, że On czeka, żeby zaraz mnie z niego podnieść. Choćby tysięczny raz. I wiem, że to dopiero początek tego spotkania.
Od tego wydarzenia minęło 5 lat, a ja ciągle chciałabym wybiec na Krakowski Rynek
i krzyczeć: Bóg jest taaaaki dobry, kochajcie Go! Dajcie Mu się spotkać! Albo za św. Franciszkiem: Dlaczego Miłość nie jest kochana? Gdyby mnie straż miejska od razu nie zgarnęła, zrobiłabym to bez wahania :)
Magdalena Siemion