Pewnego wieczoru, dobierając się do kolejnej kobiety, usłyszałem z jej ust słowo: „stop”. Poczułem jak gdyby ulgę.
Dorastałem w wielodzietnej rodzinie. Nasi rodzice często ganiali nas do kościoła bardziej pod kątem pewnej perfekcyjności religijnej aniżeli miłości. Zagonionych pracą i ambicjami brakowało ich w domu, tak więc wychowywało mnie starsze rodzeństwo. Po latach uświadomiłem sobie, że poniekąd to właściwie bracia i siostry przejęli rolę moich autorytetów. Gdy byłem nastolatkiem, to oni stali się dla mnie najbliższymi osobami od zwierzeń w sprawach osobistych i wszelkich dylematów życiowych wczesnej młodości. Jako że sami doświadczyli tego co ja, czyli surowości i braku pełnej miłości od rodziców, część z nich odeszła od kościoła. W pewnym momencie odszedłem i ja, dodatkowo zniechęcony trudnym księdzem z parafii. Zaczęły się subkultury, ucieczka w kompulsywność zachowań i poszukiwanie przyjemności głównie w seksie.
Żyłem w pewnej schizofrenii, bo z jednej strony liberalna część mojej rodziny powtarzała mi, że masturbacja to nic złego, a z drugiej były osoby, które wierzyły w Boga i mówiły mi coś innego. Dopóki energia młodości znieczulała we mnie wszelkie lęki i złości, wydawało mi się, że żyję w cudownym świecie tak zwanego rock n rolla. Wierzyłem, że życie wedle idei „Żyj swoim życiem i nie wtrącaj się do mojego”, to lekarstwo na wszelkie zło tego świata i wszystkim będzie się wiodło. Jednak nie zdawałem sobie sprawy z tego, że krzywdziłem swoją egoistyczną postawą najbliższych.
Przez 15 lat bez konkretnego celu w życiu nie potrafiłem jasno określić, w co wierzę. Z jednej strony nie wierzyłem w instytucje Kościoła, a z drugiej życie wydawało mi się zbyt niesamowite, by Boga nie było. Odniosłem w pewnym momencie wrażenie, że Bóg przemawia do mnie przez muzykę, bo prócz znieczulającego heavy metalu słuchałem także dużo jazzu i rocka chrześcijańskiego. Sam rozpocząłem przygodę jako muzyk, grając koncerty. Jednak szatan dorwał się do mojej największej pasji, powodując zamęt i niepewność siebie. Granie na instrumencie było coraz trudniejsze, gdyż nie radziłem sobie z tremą.
Wpadłem w perfekcjonizm i pracoholizm. Do tego wszystkiego nieustannie szukałem miłości, a gdy ta nie została należycie odwzajemniona, postanowiłem po prostu zabawiać się kobietami (do dziś nie wiem, czy było to świadome czy nie). Szukałem nieustannie przygód seksualnych przy pierwszych lepszych okazjach. W międzyczasie pojawił się Internet oraz potężny i niespotykany dotąd w moim życiu dostęp do pornografii. Tak wpadłem w nałóg rozwiązywania swoich problemów za pomocą kompulsywnych zachowań seksualnych. Pewnego wieczoru, dobierając się do kolejnej kobiety, usłyszałem z jej ust słowo: „stop”. Poczułem jak gdyby ulgę. Nie protestowałem. Odwiozłem ją do domu. Tydzień później osiągnąłem dno emocjonalne. Rozpłakałem się przed matką, wyrzucając z siebie wiele złych emocji, które wówczas czułem.
Podjąłem decyzje o terapii, w ramach której dowiedziałem się, że były w mojej rodzinie wykorzystania seksualne, których padłem ofiarą. W trakcie leczenia poznałem potężną moc Boga. Pół roku później rozpocząłem regularne uczęszczanie na niedzielne Msze święte oraz wszelkie możliwe wyjazdy na spotkania charyzmatyczne bądź dni uwielbienia. Brałem po prostu każdą okazję, nie wiedząc, co i po co to robię, ale intuicyjnie ufając i oddając to Panu. Po jednym z takich spotkań moja mama wyznała mi, że dokonała aborcji i czuje się winna moim zniewoleniom. Jednak nie czułem do niej żalu.
W pewnym momencie zacząłem dostrzegać owoce zdrowienia. Jednak nie była to jakaś rewolucja. Raczej ewolucja z licznymi upadkami i niecierpliwością, ale jednak postępująca i coraz większa moc zbawienia z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc. Zmniejszyły się obsesje seksualne, chory perfekcjonizm, złości i żale. Pewnego dnia pomodlił się nade mną egzorcysta. Nie tarzałem się w ryku po podłodze, lecz raczej drżąc płakałem, klęcząc i mocno wierząc, że teraz dzieje się coś dobrego. Tak, jakbym czekał na ten dzień całe swe życie.
Minęły trzy lata od czasu, gdy podjąłem radykalną decyzję o terapii i powrocie do Boga. Mówię, że radykalną, gdyż wszelkie lawirowanie i próby okrężnej drogi spełzłyby znowu na niczym. Dziś dzień bez koronki do miłosierdzia to dzień stracony. Wciąż zdarzają mi się upadki, jednak w przeciwieństwie do mojego poprzedniego życia, nie karzę się za swoje uczynki. Oddaję to Panu.
A jak wygląda to moje życie na konkretnych przykładach? Relacje z rodzicami poprawiły się. Nabrałem szacunku i pokory do życia i ludzi, którym służę. Koncerty gram z radością i chociaż trema czasem towarzyszy, to jednak ufam, że Bóg poprowadzi mnie przez cały występ. Poza tym nabrałem męskości, odwagi do podejmowania ważnych decyzji oraz umiejętności współpracy w grupie. Wspominam o tym, ponieważ byłem przedtem tak zwanym dużym dzieckiem i wrakiem emocjonalnym, przewrażliwionym na punkcie wszelkiej krytyki.
Powoli, ale z postępem zaczynam również dostrzegać w płci przeciwnej człowieka, a nie obiekt seksualny. Jestem pogodzonym kawalerem i nie szukam w partnerkach rozwiązania swoich problemów, chociaż szatan czasem kusi i budzi we mnie starego grzesznego trupa. Modlę się jednak do Boga, by zabrał chore i złe pragnienia grzechu.
Droga Redakcjo. Wam również zawdzięczam dużo dobrego, bo czytałem Was już wówczas, gdy nie było mnie jeszcze w kościele, a moja dusza błąkała się w jakimś pseudoateizmie. Szczególnie dziękuję mojej mamie, która podrzucała mi waszą gazetę do porannego śniadania. Kropla drąży skałę!!! Skutecznie jak widać.
Darek z Katowic