Lekarz popatrzył na moje marne wyniki, zapytał o stan wiary i zapisał mi jakieś witaminy, magnez i Modlitwę uwolnienia...
Odkąd pamiętam, próbowałam zasłużyć na akceptację otoczenia. Byłam grzeczną córką, wzorową uczennicą itp. W każdej szufladce chciałam mieć wszystko pięknie poukładane. W sprawach wiary też. Postanowiłam być przykładną chrześcijanką, żeby zasłużyć na miłość Boga. Zapracować na zbawienie. Będę przestrzegać przykazań, grzecznie składać rączki, przechodzić tylko na zielonym świetle. Całe życie, też to po śmierci, będę mieć pod kontrolą.
Wpadłam w perfekcjonizm, skrupuły. To było męczące i doprowadziło mnie do czegoś w rodzaju depresji. Kto wie, o co chodzi, ten wie. Ciemność i bezsens. Kto nie wie, niech dziękuje Bogu.
W lutym 2011, namówiona przez spowiednika, pojechałam na fundament ignacjański. W instrukcji obsługi lectio divina przeczytałam: Stajesz w obecności Bożej. Może tego nie czujesz, ale tak jest. To było wstrząsające zdanie. Rzeczywistość nie zależy od mojego jej odbierania! Może Bóg jest większy od mojej ciemności! Może sobie z nią da radę. To najważniejszy wniosek z mojego fundamentu.
Jakiś czas potem dołączyłam do wspólnoty wielbieniowej, działającej przy krakowskich dominikanach. W marcu tamtego roku, podczas spotkania wspólnoty, prowadzący modlitwę ojciec miał poznanie, które odnosiło się do mnie. Kiedy z nim później o tym rozmawiałam, polecił mi codziennie wielbić Boga i dziękować Mu, najlepiej na głos. Poza tym modlił się nade mną. Dobrze, że miał dużo chusteczek, bo dużo płakałam. Zaczęłam więc każdego dnia wielbić i dziękować. Ale w głowie ciemno było nadal.
Miesiąc później, na kolejnym tygodniu rekolekcji ignacjańskich, siedziałam w pokoju, dręcząc się wyrzutami sumienia i poczuciem winy. I pojawiło mi się w głowie takie zdanie: Pozwól mi uleczyć cię moją miłością. Jezus? Pozwalam. Poczułam jakieś takie bezpieczeństwo, jasność. Popłakałam pół godziny, poszłam spać i rano było jak zwykle, ciemno. Przez kilka następnych miesięcy też. Może to jednak była depresja. W każdym razie takiego stanu nie życzę nikomu. Ale wielbiłam, z zaciśniętymi zębami. I przechodziłam jeszcze raz przez medytacje z rekolekcji.
I w końcu ze zdziwieniem zaczęłam odkrywać prawdę o Nim i Jego relacji do mnie. To się samo robiło, bez moich zasług. Ja tylko wielbiłam i medytowałam (albo udawałam, że medytuję). Pojawiły się przebłyski: ŁAŁ, ja istnieję! On mnie zaplanował przed założeniem świata! Ciemności w mojej głowie zaczęły powoli znikać. Ale powoli.
Wpadły mi w ręce książki pewnego mądrego protestanta, który pisał o uzdrowieniu wewnętrznym. Potem od dominikanów usłyszałam podobne rzeczy. W GN pojawiły się idealnie pasujące do mojej sytuacji artykuły. Po prostu atak ze wszystkich stron :) No więc zaczęłam wpuszczać Jezusa do różnych wspomnień, starałam się wybaczać ludziom, którzy mnie zranili, prosiłam, żeby On to wszystko leczył.
W międzyczasie poszłam do lekarza. Życie w ciągłym poczuciu winy i stresie nie wpływa dobrze na kondycję fizyczną. On popatrzył na moje marne wyniki, zapytał o stan wiary i zapisał mi jakieś witaminy, magnez i Modlitwę uwolnienia Neala Lozano. Chodzi o to, proszę pani, że jesteśmy własnością Chrystusa i uwolnienie od różnych lęków jest dzięki temu bardzo proste. Niech sobie pani poczyta i jak najczęściej wielbi Boga. Aha, magnez najlepiej łykać wieczorem - powiedział coś w tym stylu, a ja wybałuszyłam oczy.
Kiedy czytałam tę książkę, okazało się, że istnieje grupa w mojej wspólnocie, która służy modlitwą o uwolnienie właśnie wg wskazówek Lozano. Nie wiedziałam o tym wcześniej. To wszystko było ukartowane z góry, zdaje się. Przeszłam przez tę modlitwę w styczniu. Na początku nie poczułam żadnej zmiany. Na następny dzień - owszem, przepłakałam 3 godziny. Przebaczyłam wtedy SOBIE. Otworzyła się taka furtka, za którą chowało się mnóstwo samopogardy, braku akceptacji, samoosądu, samoodrzucenia. Napisałam dla siebie oficjalne przeprosiny w zeszycie. Zostały przyjęte ;) Teraz jest o wiele jaśniej. Jeszcze ten cały perfekcjonizm się za mną wlecze, ale już wątlutki. Inne rzeczy też się wloką, ale mój Pan jest od nich większy. On nie jest wątlutki, oj, nie... :)
Póki co zostałam uwolniona (całkowicie lub w jakimś sporym procencie) od lęku przed przyszłością, od lęku przed złym duchem, od lęku przed podejmowaniem decyzji, od takiego kłamstwa o sobie, w które wierzyłam 18 (słownie: osiemnaście) lat, kompleksów, niskiego poczucia wartości, od chowania urazy i pielęgnowania żalu do ludzi, od porównywania się z innymi, od zazdrości, od kontroli, od niewybaczania, od stresu, od wewnętrznej agresji, natręctw i od depresji (jeśli to była depresja). Chyba mi się też poprawia wzrok, ten duchowy. Czasem patrzę na ludzi i nadziwić się nie mogę, jacy są zdumiewający! Nawet ładne koleżanki przestały mi przeszkadzać :D
Dochodzi do mnie, że od Boga wszystko dostaję za darmo, na nic nie muszę zasługiwać. To bardzo uspokajające. A z drugiej strony bardzo, hm, eksplodujące. Jak nie będę mówić o Jego miłości, to chyba wybuchnę.
Wiem, że jeszcze dużo rzeczy we mnie czeka na wyleczenie, mnóstwo pychy, ale też wiem, że On sobie z tym poradzi. W końcu jest Zbawicielem i zna się na tym, co robi.
Dobrze jest być stworzeniem :)
Serdecznie pozdrawiam,
Katarzyna Gizicka, ukochana córka Króla