Wybór między teologią szczęścia, a cierpienia jest fałszywy na starcie. Prawdziwe jest zwycięstwo Jezusa, doskonale opisane w ostatniej części „Opowieści z Narnii”.
20.05.2013 09:56 GOSC.PL
Nie jeden raz zdarzyło mi się zetknąć ze zdaniem, że za dużo w Kościele teologii krzyża, albo zbyt mało teologii szczęścia. Spotykałem też opinie dokładnie przeciwne. Sam zresztą kilka razy stawałem po jednej czy drugiej stronie w tym sporze. Czy akcentując cierpienie nie zabijamy autentycznej radości chrześcijaństwa? A z drugiej strony: czy istnieje zmartwychwstanie bez męki i śmierci? Którą stronę podkreślać mocniej? Jak to robić, aby szala wagi nie przechyliła się za bardzo w jednym kierunku i nie utracić równowagi? Jak głosić, żeby z jednej strony nie zrobić z chrześcijaństwa cierpiętnictwa, a z drugiej nie stworzyć cukierkowatej iluzji, w której wszystko nam wolno? W jaki sposób zachować prawdziwy obraz, w którym ścierają się nieodłącznie dwa bieguny: szczęścia i cierpienia?
Na początek warto obalić sztuczny podział, który często funkcjonuje w naszej teologicznej świadomości: wybór między teologią cierpienia, a teologią szczęścia. Dodajmy: wybór fałszywy na starcie.
Nie ma alternatywy: krzyż lub zmartwychwstanie. Nie ma zmartwychwstania, bez wcześniejszej śmierci. Ale i śmierć, krzyż i cierpienie byłyby bezwartościowe, gdyby nie perspektywa życia wiecznego w jedności z Chrystusem. Rozdzielanie tych dwóch rzeczywistości jest sztuczne.
Inna rzecz, że trudno nam spojrzeć na cierpienie i śmierć z perspektywy popaschalnej. Wiemy, że na śmierci życie się nie kończy, w Credo wyznajemy wiarę w ciała zmartwychwstanie, ale w codzienności trudno nam żyć tą wiarą. I nie ma w tym nic dziwnego. Śmierć to jednak nieznane. Nieznane budzi lęk. Strach, który pochodzi już nie od Boga, ale od szatana, pierwszego buntownika, który z zazdrości robi wszystko, by zabrać nam nadzieję życia wiecznego. Dlatego potrzebujemy czytelnych przykładów tej nadziei.
I tutaj z pomocą przychodzi nam C. S. Lewis – autor „Opowieści z Narnii”. Irlandczykowi udało się perfekcyjnie rozwiązać ten problem. W zakończeniu „Ostatniej bitwy” (siódmego tomu serii) autor opisuje bohaterów, którzy biegnąc za Lwem Aslanem (powieściowy odpowiednik Jezusa Chrystusa) docierają do Narnii jeszcze piękniejszej, bardziej prawdziwej niż ta, którą znali do tej pory. Wszystko jest takie same, ale jakby inne, intensywniejsze w przeżywaniu. Doświadczenie dobra i piękna jest pełne, bez żadnych ograniczeń, a radość z przebywania z Aslanem przenika tak bardzo, że nie ma już zmartwień, ani nawet cienia negatywnych odczuć. Okazuje się jednak, że wszyscy, którzy za Lwem dotarli do głębszej, prawdziwszej Narnii w doczesnym świecie… zginęli w katastrofie kolejowej.
Geniusz Lewisa polega na tym, że o wypadku czytelnik dowiaduje się na samym końcu i znając wcześniej rzeczywistość, w której znaleźli się bohaterowie zupełnie inaczej przeżywa tę wiadomość. Lewis na śmierć spojrzał z drugiej strony. Nie próbuje wyjaśnić tajemnicy cierpienia z ziemskiego punktu widzenia. W ogóle nie próbuje jej wyjaśnić. Po prostu opisuje niebo z perspektywy… nieba. Nie pisze o teologii cierpienia i szczęścia. Opisuje zwycięstwo Aslana, zwycięstwo Jezusa w ostatniej bitwie wszystkich czasów.
Pewnie znajdą się krytycy, którzy zarzucą, że to fikcja literacka, że to ryzykowne. A jednak nie znam bardziej czytelnego przykładu, czy komentarza odnoszącego Ewangelię o zmartwychwstaniu do codziennego życia. I wcale nie jest problemem fakt, że Lewis zrobił to za pomocą opowieści dla dzieci. Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego – doskonale wiemy, czyje to słowa.
Wojciech Teister