Wiem teraz, że o wszystko należy prosić Boga w modlitwie.
Z dzieciństwa pamiętam sytuację, gdy zaspałam w niedzielę na Mszę św. i mój Tato (wtedy niewierzący) mówił: „nie idź”, „po co?”.
Ja miałam może 9-10 lat, wiedziałam, że muszę iść na Mszę św., bo tam jest Ktoś, kto na mnie czeka. Nie wiedziałam wtedy, skąd miałam tę pewność, nie zastanawiałam się nad tym, ale w dorosłym życiu zrozumiałam, że to Bóg dał mi łaskę wiary. Potem jako nastolatkę karmił mnie „mlekiem” – pociągnął dalej słodyczą ku Sobie. Ale w wieku 19-20 lat (okres wchodzenia w dorosłość) przyszły trudności z sobą samą – depresja, brak poczucia własnej wartości. Gdy miałam ok. 22 lat – szłam w ciężkiej depresji do pracy. Była zima, ciemno i tylko patrzyłam w reflektory samochodów jadących ulicą. W głowie miałam tylko myśli: „rzucę się, nie wytrzymam, rzucę się”. W ostatniej chwili w głębi duszy zawołałam „Jezu!” – i wszystko uciszyło się jak ręką odjął. Poczułam w sobie spokój! Nigdy więcej nie miałam takich myśli: Po latach zrozumiałam, że przez imię Jezus zostałam uratowana.
Były w moim życiu dwie szczególne odpowiedzi Pana Boga na moje pytania. W Sylwestra 1998/99 o północy powiedziałam Bogu, że jeśli w tym roku, tj. 1999, nie poznam nikogo, to już nigdy nie wyjdę za mąż (miałam 33 lata). W marcu 1999 r. poznałam i pokochałam mężczyznę. W 2000 r. wzięliśmy ślub.
Druga odpowiedź Boga była w chwili, gdy już miałam dość duchowej bylejakości, stagnacji, czegoś mi brakowało. Zapytałam Pana Boga jakoś mimochodem w trakcie prozaicznej czynności: „Panie Boże, co Ty uczynisz, żeby wreszcie coś we mnie ruszyło się, drgnęło?”. Nie czekałam długo. Za parę tygodni otrzymałam takie doświadczenie, które powaliło mnie na ziemię. I tu zaczęłam uczyć się polegać całkowicie na Bogu. Przede wszystkim jednak to doświadczenie doprowadziło mnie do częstego przyjmowania Eucharystii, z której kiedyś bardzo łatwo rezygnowałam. Poczułam, że Pan Jezus naprawdę żyje we mnie.
Pan Bóg przemawia do mnie też przez książki, artykuły. Znajdą się one zawsze w moich rękach w odpowiedniej chwili, kiedy sobie coś uświadomię, zrozumiem, albo jestem gotowa na zmiany. Na przykład czytałam książkę o. J. M. Verlinde „Na drogach uzdrowienia wewnętrznego”. Dla mnie w całej tej książce najważniejsze okazały się słowa, że Bóg w Chrystusie wybrał nas dla Siebie, że nie jesteśmy dziełem przypadku. Doznałam tak wielkiego olśnienia, że byłam jak porażona, wstrząśnięta tymi słowami. Uświadomiłam sobie, że przez prawie 40 lat żyłam ze świadomością (może bardziej podświadomie), że jako dziecko poczęte przed ślubem „trafiłam się” Rodzicom, więc Pan Bóg musiał mnie jakoś zaakceptować, „przymrużyć oko” na to moje istnienie. Zrozumiałam, dlaczego żyłam z poczuciem, że jestem gorsza od innych, że nie należy mi się życie itp. Od tej chwili wstąpiło we mnie ŻYCIE – poczułam swoją wartość, jedyność, niepowtarzalność, że mam prawo do życia. Bogu niezmiernie dziękuję za tę łaskę.
Mam teraz 47 lat i gdy obejrzę się na swoje życie – jak nie umiałam ufać Bogu, zawierzać Mu, jak chciałam być doskonała, idealna, ale w oparciu o swoje siły (pobożność i religijność miały mi dodawać poczucia wartości) – stwierdziłam, że ja właściwie nie miałam żywej wiary. To, że mnie Pan Bóg nie pozostawił z tym wszystkim, lecz mnie prowadzi, uczy cierpliwie żyć, nawracać się, otworzyło mnie na Boże Miłosierdzie. Wreszcie dotarło do mnie, że Bóg nie jest tylko i wyłącznie surowym, karzącym Sędzią, ale że mnie kocha i jest czuły.
Wiem też teraz, że o wszystko należy prosić Boga w modlitwie, tzn. np. o pokój wewnętrzny, o uzdrowienie z nerwic, o dobre relacje z ludźmi, z którymi ciężko żyć, o to by Bóg uczył pokory, posłuszeństwa Jego woli, by Bóg zawsze był pierwszy w moim życiu. Wiem, że sama z siebie nic dobrego nie uczynię.
I. W.