Jestem matką trójki wspaniałych dzieci. Odkąd pojawiła się starsza dwójka zaangażowaliśmy się w życie jednej ze wspólnot. Dzieciaki od pierwszych lat jeździły z nami na rekolekcje, zapisaliśmy je do katolickiej podstawówki i staraliśmy się dbać o ich życie duchowe.
Zawsze mówiłam, że Pan Bóg dał nam syna, ale zapomniał dodać instrukcję obsługi. Kiedy syn poszedł do gimnazjum, zaczął buntować się przeciwko wierze. Pod koniec 2011 roku oświadczył, że nie będzie chodził do kościoła, że "to wszystko jest lipa". Boga nie ma, a my jesteśmy oszołomami.
Od niemowlęcia był typem buntownika, więc wiedzieliśmy, że zmuszanie przyniesie raczej odwrotny skutek. Rozmawialiśmy ze znajomymi księżmi i z reguły mówili żeby się nie martwić, bo 14 lat to taki trudny czas w życiu młodzieży. Więc nie zmuszaliśmy, mając cały czas lęk w sercu. W każdą niedzielę zapraszaliśmy syna do wspólnego wyjścia na Mszę Św. i w każdą z nonszalanckim uśmiechem odmawiał. Mówiłam sobie: nic na siłę, chcę przecież, aby prawdziwie kochał Boga, a nie "dla świętego spokoju" chodził do kościoła.
Gdzieś około marca 2012 roku doszłam do wniosku, że ja jako rodzic nic więcej nie mogę zrobić. Sytuacja była napięta. Każda, nawet prosta wymiana zdań kończyła się awanturą. Oboje mamy silne temperamenty. Doszły obawy o nowe znajomości, o naukę.
W akcie desperacji zaczęłam modlitwę na "Różańcu Rodziców". Pierwszy miesiąc - nic, drugi - nie za wiele zmian. Potem powoli nasze napięte stosunki zaczęły ulegać poprawie. Jakieś spokojniejsze stały się nasze rozmowy. I to niekoniecznie on się zmieniał. Maryja zmieniała nas oboje. Poznałam jego najlepszego kolegę. Okazało się, że - wbrew moim obawom - nie jest dealerem narkotyków, złodziejem ani nikim takim.
Syn we wrześniu 2012 skończył 15 lat. Na tydzień przed urodzinami zapytał czy może iść z nami do kościoła. Od tamtej pory jest na Mszy Św. w każdą niedzielę. Zaczął uczęszczać na spotkania przed bierzmowaniem. Znam go - to po prostu musi być cud. Alleluja!
Magda z Warszawy