Nie rozumiałam co się stało. Gdy w wieku około 13 lat dotarło do mnie, że mam okropną skazę na sercu, zbuntowałam się przeciw religii i przeciw normalnemu życiu w ogóle. Nie potrzebowałam wiary.
Mam na imię Agnieszka, mam ponad dwadzieścia lat i jestem na Drodze Neokatechumenalnej od 8 lat, a właściwie od dziecka - mam to szczęście, że moi rodzice też do niej należą.
W pewnym wieku, którego już dziś dokładnie nie mogę określić (jakoś między 5. a 7. rokiem życia) doświadczyłam sytuacji niezrozumiałej dla mnie jako dziecka. Byłam wykorzystywana seksualnie przez własnego brata. Nie trwało to długo, ale w psychice i w sercu zdążyła utworzyć się rana. Nie rozumiałam co się stało. Gdy w wieku około 13 lat dotarło do mnie, że mam okropną skazę na sercu, zbuntowałam się przeciw religii i przeciw normalnemu życiu w ogóle. Nie potrzebowałam wiary. Robiłam rzeczy głupie. Eksperymentowanie na środkach odurzających, wdychanie różnych rzeczy… Cięcie się i upijanie było czymś, co uwielbiałam. Tylko w ten sposób mogłam uśmierzyć ból, którego tak naprawdę nie potrafiłam opisać. Pijąc, traciłam głowę, więc nie czułam bólu. Kiedy alkoholu zabrakło, raniłam się, aby uśmierzyć ból fizyczny psychicznym.
Gdy rodzice dowiedzieli się o katechezach (zanim wejdziesz na drogę, musisz uczestniczyć w katechezach), namawiali mnie, abym poszła. Czułam tylko niechęć. Dlaczego mam być bliżej Boga, skoro zadał mi tyle cierpienia?
A jednak, zaryzykowałam. Nie traktowałam drogi jak ścieżki wybawienia, dostąpienia czegoś co mnie oczyści, ale chodziłam do wspólnoty. Byłam jednak skryta, nie chciałam opowiadać o swoich doświadczeniach, dlatego moi bracia i siostry osądzali mnie, widząc, co robię ze swoim życiem. Byłam antyświadectwem. Przychodziłam na liturgie pod wpływem alkoholu, a chęć zwracania na siebie uwagi przejęła nade mną kontrolę. Chciałam, żeby ktoś się mną zaopiekował, myślałam egoistycznie, nie liczyłam się z nikim, ciągle tylko JA. Ja - biedna i pokrzywdzona. Przez to zraniłam wiele osób. Byłam zagubiona i nie wiedziałam co robić, a w sumie Bóg był blisko i czekał aż otworzę się na niego, ale ja nie chciałam. Po co? Po co otwierać się na kogoś, kto dopuszcza do ludzi takie straszne historie, zsyła cierpienie? Całe szczęście, że katechiści mieli wobec mnie wiele cierpliwości, za co do dziś dziękuję Bogu. Było ze mną tak źle, że w pewnym momencie urodziły się we mnie myśli samobójcze. Życie nie miało sensu. Trwało to dość długo, aż w końcu uległam. Jechałam na liturgię. Choć właściwie nie wiem, co chciałam tym osiągnąć. Zapewne znów chciałam zwrócić na siebie uwagę, pragnęłam, by w końcu ktoś mną solidnie potrząsnął. W torbie miałam mocno naostrzony nóż. Jadąc modliłam się by Bóg mi wybaczył, co można uznać za niezły bałagan, jaki miałam w głowie. Z jednej strony nie chciałam mieć z Bogiem nic wspólnego, a z drugiej chciałam, by mi wybaczył, bo kołatały się we mnie myśli, że Bóg daje życie i Bóg je odbiera. Stojąc w przedsionku zaczęłam się ciąć, a mnie z każdym jego pociągnięciem ogarniało coś, czego nie mogłam opisać. Z jednej strony myślałam „po co mi to?” a z drugiej „co ty głupia robisz, nawet nie potrafisz porządnie się pociąć”. Nagle zabrakło mi sił, fizycznych i psychicznych. Zeszłam do wspólnoty wiedząc, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Domyślacie się co potem się stało? Przerażenie, szpital… Przyjechali po mnie rodzice i wypisali mnie. Po tym wszystkim przez 3 dni czułam kompletną pustkę, brak jakichkolwiek uczuć. Leżałam i patrzyłam w okno. Myślę, że dzięki osobom, które się za mnie modliły, wróciłam do życia. Powiedziałam sobie, że inaczej to musi wyglądać, że musi być coś, co sprawi, że przestanę czuć ten ciągły ból. Mijały dni i miesiące. Starałam się. Różnie to wychodziło, bo tylko gdy otworzysz się prawdziwie na Boga, możesz się zmienić. Raz było dobrze, a raz upadałam. Kiedy w końcu wydawało mi się, że zaczynam żyć, przychodziły doświadczenia, a demon nie dawał mi zapomnieć o bólu. Któregoś razu, będąc na wyjeździe ze wspólnotą, moja katechistka podeszła do mnie i powiedziała, żebym wołała do Boga. Początkowo pomyślałam, że jest trochę niepoważna… Jednak po paru dniach zaczęłam to wszystko trawić. Pewien Brat kapucyn polecił mi spowiednika. Bałam się do niego pójść sama, i nie chciałam iść sama. Poproszono osobę, której nie akceptowałam, by ze mną poszła, i o dziwo się zgodziła. Myślę, że Duch Święty ją tknął do tego, bo ona również nie pałała do mnie szczególną miłością (dziś jest moją przyjaciółką). Było dużo rozmów, spowiedzi, wyrzeczeń, modlitw, również ja zaczęłam się modlić do Boga z prośbą by dał możliwość przebaczenia, by mnie uzdrowił. Wołałam do niego, płakałam, czasem kilka nocy pod rząd.
Moje relacje z bratem były żadne. Udawaliśmy, że nic się nie stało. Nigdy nie myślałam, że któregoś dnia Bóg da mi na tyle odwagi i miłości, by z nim porozmawiać, nie wspominając o możliwości przebaczenia. Stało się to po paru latach. Podczas rozmowy nie czułam żalu ani urazy. Zrozumiałam też, dlaczego w swoim czasie odszedł od Boga - nie chciał być blisko, bo miał świadomość tego, co zrobił. Może ktoś z was pomyśli, jak to jest możliwe? Powiem szczerze, że na chłopski rozum nie jest to w ogóle możliwe. Jednak gdy otwierasz się na Boga, i faktycznie chcesz, żeby twoje życie się zmieniło, to jest to w pełni możliwe.
Może piszę niespójnie, może piszę mało zrozumiale. Nie na darmo jest jednak napisane w Piśmie „Kołaczcie, a będzie wam dane”. Czasami może potrwać to lata, jak to było w moim przypadku, bo miałam zamknięte serce. Nie wiem też czy świadectwo może coś dać, coś zmienić. Wiem jednak, że doświadczyłam prawdziwego przebaczenia danego od Boga i mam pragnienie o tym mówić. Najpiękniejsze jest to, że nie patrzę już na swoją przeszłość z nienawiścią, ale z nadzieją, że jednak Bóg z każdego zła wyciąga dobro.