Mam na imię Agata. Jestem żoną i matką. Chcę Wam opisać, czego doświadczyłam w czasie trwania przed Panem Jezusem w Najświętszym Sakramencie.
Ostatni tydzień, czas moich ferii – bo pracuję jako nauczyciel – spędziłam na „domowych rekolekcjach”. Każdy dzień rozpoczynałam uczestnictwem we Mszy Świętej, a potem jeszcze 2 razy w ciągu dnia przychodziłam do Kaplicy Adoracji w moim kościele parafialnym pw. Opatrzności Bożej we Wrocławiu, by czytać rozważania zawarte w książeczce „Domowe rekolekcje z Janem Pawłem II” i trwać przed Bogiem starając się Go słuchać. Nie miałam w głowie żadnego planu, żadnych oczekiwań. Ten czas poświęciłam Jemu, a On sam wybrał to, w czym chciał mnie uzdrowić.
Dwa lata wcześniej przeżywałam bardzo trudne chwile w swoim życiu. Po kilku latach starań byłam w ciąży z drugim dzieckiem, które poczęło się na początku roku. Na teście wyszła bardzo blada kreseczka, ale ja wiedziałam, że jestem w ciąży. Niestety, któregoś dnia zaczęłam krwawić i we czwartek trafiłam do szpitala. Myśląc, że to poronienie, przepłakałam noc i pożegnałam się z moim dzieckiem. Tłumaczyłam sobie, że tak widocznie ma być, że to może lepiej dla niego niż urodzić się niepełnosprawne i cierpieć. Sama pracuję z dziećmi głęboko niepełnosprawnymi i to mi pomogło na tym etapie żałoby. Okazało się jednak, że to nie poronienie. Lekarze podejrzewali ciążę pozamaciczną, ale z powodu braku miejsc w szpitalu wypisali mnie w piątek do domu. Byłam wtedy w stanie zagrażającym życiu, poza szpitalem, nie wiedząc, co się ze mną dzieje. Gdy w poniedziałek, po trzech dniach spędzonych w dziwnym letargu, na wizycie prywatnej zbadał mnie mój ginekolog, kazał mi natychmiast wracać do szpitala. A tam nie było miejsc! Podpisałam zgodę na przyjęcie „na krzesło” i wróciłam pod opiekę specjalistów. Na szczęście mimo późnej pory znalazło się dla mnie łóżko; ktoś inny musiał po prostu niespodziewanie późną nocą wrócić do domu. Następnego dnia po potwierdzeniu, że jest to ciąża pozamaciczna, która zagraża mojemu życiu, dostałam dwie propozycje leczenia: operacyjne albo zachowawcze. Wybrałam to drugie i 1 lutego 2011r. podano mi lek, który zwykle stosuje się jako chemioterapię w leczeniu nowotworów. Zostałam w szpitalu na obserwacji, czy zastosowana metoda działa. Gdy przypominałam sobie te chwile siedząc przed Panem Jezusem w Najświętszym Sakramencie, widziałam jasno, że to było Boże prowadzenie, Jego Opatrzność (jak wezwanie mojego kościoła), że jednak znalazło się dla mnie miejsce na łóżku w sali, że wybrałam tę a nie inną metodę. Spędziłam w szpitalu 2 tygodnie, w czasie których On do mnie mówił na różne sposoby. Przeżywałam tam światowy dzień chorego ustanowiony przez bł. Jana Pawła II, swoje imieniny, czyli wspomnienie św. Agaty. Gdy byłam w stanie, chodziłam do kaplicy, w której posługiwali księża franciszkanie, ludzie wiary prostej, ale silnej. Ten pobyt umocnił moją wiarę i sprawił, że byłam w stanie podjąć pewne decyzje, które wcześniej były dla mnie zbyt trudne. Takie spojrzenie na ten cały czas zyskałam teraz, gdy wróciłam wspomnieniami do tego trudnego okresu w czasie moich domowych rekolekcji.
Po powrocie do zdrowia zapisałam się na psychoterapię. Jako jej cel postawiłam sobie przeżycie żałoby i traumy po pobycie w szpitalu. Wiedziałam, że ten jeden moment, gdy płakałam w poduszkę to był tylko początek procesu. Jednak w czasie tych spotkań z terapeutką nie byłam w stanie pójść dalej. Wszystkie sprawy – to, jak byłam traktowana w szpitalu oraz moje emocje związane z ciążą pozamaciczną - były zbyt świeże. Nie wiedziałam, co mam myśleć, o tym wszystkim, co się właściwie ze mną stało? Miałam dziecko, które chciało mnie zabić? Ja zgodziłam się być grobem dla niego, gdy po podaniu leku jego ciało wchłonęło się w moim organizmie? Mnóstwo pytań i ogromny mrok. Zaczęłam myśleć, że życie ludzkie nie zaczyna się w momencie poczęcia, lecz gdy zarodek zagnieździ się w macicy, by tam się rozwijać. Nie była to prawda, lecz jej substytut, który przyjęłam, żeby móc dalej funkcjonować. A przecież w naszych sercach było już miejsce na to wyczekiwane dziecko; na wieść o tym, że jestem w ciąży, mój mąż już planował, jak przestawić meble w mieszkaniu, by zrobić dla niego miejsce.
Teraz podczas moich domowych rekolekcji Pan Bóg wrócił do tego wszystkiego. Wiedział, że już jestem gotowa przyjąć Jego uzdrowienie.
Podczas adoracji 3 lutego wybiła 12. Odmówiłam Anioł Pański, po którym zwykle jest modlitwa za zmarłych. Pomyślałam, że część zmarłych z mojej rodziny nie potrzebuje już tej modlitwy. Wiem w swoim sercu, że oni są blisko Boga i mogą modlić się tu za nas: moja babcia, mój tato, mój brat. Pomyślałam o moim dziecku.
I trwając przed Najświętszym Sakramentem miałam taki obraz: moje dziecko radośnie hasa po zalanej słońcem łące. To słońce to taka sama światłość jak ta, o której mówił Symeon w czytaniu ze Święta Ofiarowania Pańskiego, które przypadało poprzedniego dnia; światłość, która oznacza obecność Boga. Patrzyłam na moje dziecko i mówiłam do niego, że nie dane mi było być dla niego mamą, że nie zaśpiewałam mu nigdy kołysanki. Zapragnęłam to zrobić w tym momencie, więc zaśpiewałam mu „Kołysankę dla Okruszka”, bo ją lubiłam śpiewać starszemu synowi i jest tam mowa o dziecku maleńkim jak okruszek i jak muszelka. Byłam przy tym pogodzona z tą sytuacją, nie było we mnie żalu, złości, bo wiedziałam, że moje dziecko jest bezpieczne i szczęśliwe. Mogłam w myślach, w tym trwającym obrazie, potrzymać przez chwilę moje malutkie dziecko w dłoniach. Wiedziałam, że ono mnie nie potrzebuję, że to ja chcę mu zaśpiewać i pokołysać go w dłoniach.
Wiedziałam, jak bardzo ono jest szczęśliwe, jak blisko jest Boga, o którego obecności świadczyła zalewająca łąkę światłość. Pomyślałam, że ono może nas wspierać swoją modlitwą, więc poprosiłam je, żeby modliło się za nas, swoją najbliższą rodzinę, byśmy się mogli kiedyś wszyscy spotkać w niebie: za mojego męża – jego tatę, który jest daleko od Kościoła, za mojego syna – jego brata, któremu czasem trudno wierzyć i za mnie – jego mamę, żebym umiała kochać moich chłopaków nawet jak ich nie rozumiem. I o ile wcześniej moje dziecko radośnie hasało, to kiedy zaczęłam do niego mówić, natychmiast przestało i bardzo uważnie mnie słuchało. Najpierw obraz wielkiej beztroskiej dziecięcej szczęśliwości, a potem dziecięcego posłuszeństwa mamie, co w zestawieniu dawało niesamowite wrażenie.
Wyszłam przemieniona z Kaplicy Adoracji. Dzięki temu spotkaniu wiem, że mam w niebie syna. Ma na imię Boguś, bo jest miły Bogu – Bogumił. Wszystkie moje trudne pytania zniknęły, a moja żałoba dobiegła końca. Chwała Panu! Stało się to dokładnie dwa lata po tym, jak mój syn wrócił do Pana Boga po swoim bardzo krótkim pobycie na tej ziemi. Jego podróż trwała tak krótką chwilkę, że nie zdążył nawet dotrzeć do tego bezpiecznego miejsca, w którym dzieci przez 9 miesięcy spokojnie się rozwijają zanim przyjdą na świat. Nie został brutalnie wyrwany z mojego ciała, ale rozpłynął się w nim, zjednoczył, jak jednoczy się z nami Pan Jezus przyjmowany w Komunii pod postacią chleba.
Dziękuję Bogu i ludziom za to, że w moim kościele jest Kaplica Adoracji, że Pan Jezus jest tak blisko. Że można pójść do Niego, pokłonić się przed Nim, przywitać z Nim, porozmawiać. Cieszy mnie też to, że przez cały dzień przewija się przez to miejsce tylu ludzi, że nasz Pan tu nie jest samotny!