Obserwuję moje dziecko ucząc się go i rozważając, przez nie uczę się i poznaję także Boga, który przecież szczególnie umiłował to co małe, słabe i kruche.
Jako że od niedawna jestem matką (chociaż w sumie to już pół roku) mam okazję rozważać powyższy fragment Pisma Świętego na co dzień, w domowych pieleszach obserwując swoją córeczkę. Chociaż jest ona jeszcze bardzo malutka, nie bardzo się przemieszcza i nie umie mówić, to wydaje mi się, że tym bardziej nadaje się do moich rozważań, jako że w minimalnym stopniu jest skażona „tym światem”, wychowaniem czy oddziaływaniem społeczeństwa. Opiekując się nią każdego dnia mogę zastanawiać się jak ja powinnam się zachowywać w stosunku do Boga, jak upodabniać się do dziecka, aby zostać zbawioną.
Wracam myślami do chwili porodu: doświadczenia trudnego, ale i pięknego zarazem, zarówno dla matki jak i dla dziecka. Bardzo dobrze pamiętam moment kiedy akuszerka położyła mi na klatce piersiowej nowonarodzoną córkę. Choć córeczka przed chwilą płakała i z pewnością szokiem było dla niej, gdy nagle ujrzała światło dzienne i niemalże zaatakowały ją te wszystkie bodźce, czując mój oddech leżała spokojnie przypatrując się mojej twarzy i słuchając głosu.
Myślę, że tak powinniśmy traktować Boga – jako taką ostoję właśnie, port, w którym zawsze jesteśmy bezpieczni i choćby wokół nas szalał wielki sztorm to przy Bogu nic nam nie grozi. To ciekawe, że małe dzieci z taką ufnością dość długo traktują swoich rodziców, nawet gdy się na nich zawodzą (a człowiek łatwo się może pomylić, także w wychowaniu dzieci). O ile bardziej my powinniśmy z takim zaufaniem robić to co proponuje nam Bóg. Nie traktować Go jako złego tyrana, który ciągle coś od nas chce, który nas kontroluje niepotrzebnie (bo przecież tak dobrze radzimy sobie sami) i zsyła gromy, gdy nie chcemy Go słuchać. Przecież każda mama i każdy tata (nie będę tu rozważać patologii, chodzi o pewnego rodzaju ideał, do którego myślę dąży, na tyle na ile umie, każdy kochający rodzic) chce dobra swojego dziecka. Może i odciągnie swoją pociechę od gorącej kuchenki, ale przecież nie dlatego, że jest złośliwy, ale po to by dziecko nie zrobiło sobie krzywdy. A przecież Bóg mówi do nas: „Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu, ta, która kocha syna swego łona? A nawet, gdyby ona zapomniała, Ja nie zapomnę o tobie.” (Iz 49, 15) wyrażając swoją miłość.
To, że ja nieraz nie potrafię dostrzec, dlaczego Bóg postępuje ze mną tak, a nie inaczej, to już inna kwestia. Ale i takie małe dziecko nie wie, czemu rodzice odciągają je od kuchenki, a poddaje się takim zabiegom z ufnością (czasem płaczem, ale jednak z ufnością). Pozwala się kąpać, karmić, przewijać, choć to wszystko jest dla niego nowe i nieznane. Co więcej, gdy jest już starsze bacznie obserwuje swoich rodzicieli i chce robić to co oni. Tak oto patrząc na własne dziecko utwierdziłam się w przekonaniu, że Bogu trzeba ufać i naśladować Go, i zobaczyłam jak to robić.
Skoro o naśladowaniu mowa, to obserwując córkę, widzę u niej wielką ciekawość. Ciekawość świata, mojej osoby, wszystkiego co ją otacza. Tu znów mogę czerpać naukę, że i ja powinnam z taką nieustającą ciekawością poznawać Boga. Gdy zadaję sobie pytanie: jak często robię cokolwiek by poznać Boga lepiej, to do odpowiedzi aż wstyd się przyznać. Tak ciężko mi na dłuższą chwilę zatrzymać się nad Pismem Świętym i zastanowić się jaki jest Jezus. Jaki jest Duch Święty? Jaki jest Bóg Ojciec? Takiemu małemu dziecku nie grozi żadne przywiązanie - nie powie: „teraz muszę zrobić zakupy”, „nie mam czasu”, „nie chce mi się” – to jest całe jego życie, aby tą ciekawość zaspokajać. Gdybyśmy chcieli choć trochę swojego czasu poświęcić na zaspokajanie ciekawości poznania Boga... czuję, że mogłoby to wyjść każdemu na dobre.
Kolejną cechą, którą zauważam u mojej córki to niecierpliwość. Weźmy scenkę z życia: szykuję się do karmienia córki, jedzenie już wyjęte z lodówki musi się chwilę podgrzać. Córka w tym czasie rozpacza opowiadając swym niemowlęcym językiem o wielkim głodzie, który ją dopadł – jakby się świat walił. Ok., jedzenie gotowe, ona dalej jęczy i macha rączkami. Nawet gdy zaczynam ją karmić głośno domaga się kolejnej łyżeczki. A przecież widzi, że jedzenie jest. Nie zabieram jej i systematycznie wkładam do buzi, a jednak córka nie może cierpliwie znieść tego procesu. Tu przypomina mi się cytat: „Królestwo Niebieskie doznaje gwałtu i ludzie gwałtowni zdobywają je” (Mt 11,12). Tak się zastanawiam: czy i ja nie powinnam z takim zaangażowaniem i pasją domagać się Królestwa Bożego. Tak jakby walił się świat? Pragnąć Go z całych sił, nawet robiąc czasem awanturę z tego powodu, że widzę je, a nie mogę dosięgnąć?
Jeszcze jedna rzecz, która mnie zaskoczyła u córki to radość. Odkąd mój mały bobas zaczął się najpierw uśmiechać, a potem śmiać, a nawet piszczeć z uciechy, praktycznie każdy dzień wita właśnie w ten sposób. W zasadzie budzą mnie jej radosne popiskiwania i gruchanie. Czasem mam wrażenie, że ona wręcz nie może się doczekać, kiedy zacznie się nowy dzień, żeby mogła znowu poznawać świat, bawić się i obserwować wszystko wokół. Widzę jej machanie rączkami i wielki uśmiech, gdy tylko podejdę do jej łóżeczka – ten entuzjazm aż się z niej wylewa.
Dla porównania spoglądam na siebie o poranku: nie chce mi się wstać, leniwie przeciągam się z boku na bok, żeby przedłużyć sobie pobyt w łóżku, z wolna otwieram oczy, chętnie pospałabym jeszcze godzinkę, dwie, a może cztery... Czuję, że nie tylko ja tak mam. Powiedziałabym, że taka radość mojej córki to umiłowanie, wręcz entuzjazm życia. Miło by było gdybym i ja, z prostej wdzięczności Bogu, potrafiła wstać rano choć z jedną ósmą tej radości mojej córki. Podziękować Bogu za życie już tu na ziemi. Ucieszyć się tym co dla mnie przygotował tego dnia, nie móc się tego doczekać. (I co z tego, że pada albo, że mróz na dworze? – dziecku to w ogóle nie przeszkadza.) W ogóle umieć cieszyć się z takich małych, drobnych rzeczy, bo to przecież takie prezenty od Boga.
Córka ma teraz taki okres w swoim niemowlęcym żywocie, że jest ufna nie tylko w stosunku do nas czyli swoich rodziców, ale także w stosunku do praktycznie każdego. Ponoć niedługo ma się to zmienić, ale także takie jej zachowanie uczy mnie, by tak jak Bóg i tak jak obecnie moja córka nie mieć względu na osoby. By nie traktować z wyższością tych, którzy są dajmy na to źle ubrani, czy nie mają odpowiedniego wykształcenia (tutaj powodów znalazłoby się zapewne tysiące), ale uśmiechać się do każdego, kto uśmiecha się także do mnie i ufać, że nikt nie chce mi zrobić krzywdy. Wydaje mi się to bardzo trudne, zwłaszcza, gdy się pomyśli o tych wszystkich złych wiadomościach, które mówią raczej o zbrodniach, kłamstwie, naciąganiu i innych tego typu rzeczach. A jednak mam wrażenie, że dziecięca ufność pomaga z większą życzliwością podejść do drugiego człowieka, a po dłuższym zastanowieniu można nawet dojść do wniosku, że tego zła na świecie jest jednak mniej (tylko ma dobry PR).
Opiekuję się córką, życie toczy się paradoksalnie z wolna dzień za dniem i błyskawicznie (kiedy to dziecko zdążyło tak urosnąć? Chyba w nocy jak nie patrzę!). Obserwuję moje dziecko ucząc się go i rozważając, przez nie uczę się i poznaję także Boga, który przecież szczególnie umiłował to co małe, słabe i kruche. Czuję, że to będzie bardzo mądra i przydatna lekcja.
Liwia