W pierwszych dniach stycznia 1982 r., jako absolwent szkoły wyższej rozpocząłem służbę wojskową w Szkole Podchorążych Rezerwy. Było to kilka tygodni po wprowadzeniu stanu wojennego.
To, co spotkało mnie w wojsku – atmosfera, nastawienie kadry, a przede wszystkim treści szkoleń politycznych - były szokujące różne od nastrojów społecznych – tych sprzed, jak i tych po wprowadzeniu stanu wojennego.
Gdy po kilku miesiącach po raz pierwszy przyjechałem na przepustkę do Warszawy, dowiedziałem się o spotkaniu wielkanocnym duszpasterstwa akademickiego u Prymasa na Miodowej. Poszedłem na nie razem z „moim ośrodkiem” – z parafii Najświętszego Zbawiciela. Poszedłem ostentacyjnie w mundurze. Po oficjalnej części spotkania poprosiłem o możliwość rozmowy z Prymasem na osobności.
Moim zamiarem było ostrzeżenie ks. Prymasa przed podstępnymi działaniami ówczesnych władz. To, co widziałem w wojsku, jednoznacznie wskazywało, że teraz muszą rozprawić się z Solidarnością, a później zajmą się Kościołem. Gesty ze strony władz były wyrachowane, chodziło o to, żeby nie walczyć ze wszystkimi naraz. Chciałem Mu powiedzieć, że komuchom nie wolno ufać.
Co gorsza, ta atmosfera nie była jedynie (nieukrywaną na szkoleniach politycznych i różnych prelekcjach) oficjalną strategią działania.
Znamiennym przykładem autentycznych poglądów zawodowych wojskowych była rozmowa, której się przysłuchiwałem. Jeden z żołnierzy przekonywał drugiego, że w Polsce nie będzie dobrze, dopóki będą „takie wyroki” sądowe. W tym momencie chciałem go poprzeć, że to hańba, żeby wsadzać ludzi do więzienia za głoszenie swoich poglądów, ale nie zdążyłem. W następnym zdaniu okazało się, że ów żołnierz uważał, „takie wyroki” za zbyt łagodne, uważał, że nie wolno się „cackać”, że za łamanie praw stanu wojennego należy się po prostu… „czapa”.
Zaproszono mnie do saloniku. Prymas bardzo spokojnie mnie słuchał. Z tego, co mu mówiłem nic go nie zaskoczyło. Czułem w nim cierpienie.
Nie powiedział mi, jaką strategię ma zamiar stosować wobec komunistów. Z tego, co zapamiętałem, to mówił o konieczności realizowania misji Kościoła, o konieczności wypełniania swoich obowiązków, o robieniu tego, co do nas należy.
Nie podziękował mi i nie pogratulował odwagi – przyjścia „na jajeczko” w mundurze.
Z perspektywy lat widzę, jaka mądra był jego postawa i jak roztropna była nasza rozmowa. On mnie przecież nie znał, a taka osoba, nawet przyprowadzona przez duszpasterza akademickiego mogła przecież być prowokatorem. Nie powiedział niczego, z czego musiałby się tłumaczyć przed komuchami.
Prymas wiedział o oczekiwaniach wobec niego, a jego działania czy brak działań, najwyraźniej nie były wynikiem niezdecydowania, ale głębokich przemyśleń i odpowiedzialności.
W pierwszych miesiącach stanu wojennego Prymas mógł łatwo wskrzesić iskrę, wzywając do buntu przeciw komunistom. Panujące wówczas nastroje, szczególnie wśród ludzi młodych, chyba można porównać do występujących w przededniu wybuchu naszych powstań narodowych.
Tym razem nie doszło do hekatomby.
Wiele lat później ponownie spotkaliśmy się w Wilanowie. Prymas pamiętał tę rozmowę. Był już wówczas na emeryturze. Czuło się, że jest człowiekiem znacznie swobodniejszym niż wówczas, gdy dźwigał ciężar sprawowanych urzędów. Widać to było także w jego oficjalnych wystąpieniach, kazaniach, gdzie okazywało się, że potrafi być elokwentny a nawet błyskotliwy.
Bogu niech będą dzięki za Prymasa Glempa, za prymasa na trudne czasy.
Jacek Księżopolski
Jacek Księżopolski