Brytyjczycy mają powody, by zastanowić się nad korzyściami i stratami wynikającymi dzisiaj z członkostwa w UE.
23.01.2013 11:40 GOSC.PL
Zapowiedź Davida Camerona, że do 2017 roku chciałby przeprowadzenia referendum ws. dalszego członkostwa Wielkiej Brytanii w UE, nie jest zaskoczeniem (przeczytaj tekst Brytyjczycy zdecydują o pozostaniu w UE). Już dawno w kierowanej przez niego Partii Konserwatywnej działa coraz mocniejsze skrzydło zwolenników wystąpienia z Unii. Cameron wprawdzie zarzeka się, że jest zwolennikiem integracji, a zależy mu tylko na odzyskaniu części kompetencji, które jego kraj przekazał Brukseli, ale to tylko próba zręcznego balansowania między eurosceptykami w szeregach własnej partii a koalicyjnymi Liberalnymi Demokratami, którzy są za jak najściślejszą integracją ze strukturami unijnymi. Już w 2011 roku pod wodzą Marka Pritcharda aż 120 deputowanych domagało się od premiera rozpisania referendum w tej sprawie. Poza tym do Izby Gmin wpłynęła e-petycja, podpisana przez 100 tys. obywateli postulujących to samo. A według obowiązującego od ponad roku prawa, parlament ma obowiązek rozpatrzyć taki wniosek obywatelski.
Brytyjczycy mają powody i prawo do tego, by zastanowić się nad korzyściami i stratami wynikającymi dzisiaj z członkostwa w UE. Kiedy wspomniany Mark Pritchard napisał w dzienniku „The Telegraph”, że UE stała się „siłą okupacyjną, która dusi brytyjską niezależność”, to wyrażał istotę brytyjskiego eurosceptycyzmu. Pritchard twierdzi, że w 1973 r. EWG miała być tylko strefą wolnego handlu, a nie tworem politycznym. Dziś, zdaniem eurosceptyków, nawet na wolnym handlu z Unią Wyspy wychodzą nie najlepiej. Ale nie z powodu „wolnego handlu”, tylko z powodu narosłych absurdalnych biurokratycznych ograniczeń. Interesujący pod tym względem jest raport brytyjskiego think tanku Bruges Group zatytułowany „Ile kosztuje członkostwo w UE?”. Autorzy powołują się na oficjalne dane brytyjskiego urzędu statystycznego. Z tabelek jasno wynika, że od 1973 do 2007 r. bilans wymiany handlowej między Wielką Brytanią a krajami Unii wynosi dla tej pierwszej minus 383,7 mld funtów! Jednocześnie w obrotach z krajami spoza UE Brytyjczycy osiągają bilans plus 14,7 mld funtów. Dużo mówi także porównanie bilansu obrotów z Unią i USA w latach 1999–2007. Wymiana handlowa z państwami UE daje 215,6 mld funtów na minusie, a z USA 117 mld in plus.
Brytyjczycy nie chcą też poddawać się dłużej unijnym regulacjom, które dławią ich konkurencyjność. Dane samej Komisji Europejskiej mówią, że roczne koszty regulacji, jakie muszą ponosić przedsiębiorstwa (600 mld euro), przeważają nad korzyściami ze wspólnego rynku (180 mld euro). Kością niezgody jest też Wspólna Polityka Rolna, mimo tzw. rabatu brytyjskiego przeciętna rodzina na Wyspach płaci przez dopłaty dla rolników w Unii o ok. 1200 funtów rocznie więcej za żywność. Do tego dochodzą takie sprawy, jak ograniczenie obszaru, na jakim można prowadzić połów na Morzu Północnym, o limitach połowów nie wspominając. Najważniejszy jednak argument dla eurosceptyków to fakt, że ponad 80 proc. prawa krajowego wynika wprost z prawa unijnego.
– Poza Unią będziemy mieli swobodę, by wynegocjować bardziej liberalne umowy z krajami trzecimi, niż pozwala teraz Wspólna Polityka Celna – mówił mi kiedyś Daniel Hannan, brytyjski europoseł. Z pewnością Wielką Brytanię czekają teraz trzy lata gorącej debaty nad członkostwem w Unii. Ze wszystkich krajów Wspólnoty – Wyspy mają najwięcej powodów, by poluzować więzy z Brukselą. Ale nie zgadzam się z tezą, że inni, w tym Polska, skazani są tylko na status quo, czyli bierne podążanie za coraz większą centralizacją. Owszem, rozpad Unii byłby kosztowny w skutkach. Ale alternatywą nie jest trwanie w dusznej i zabijającej konkurencję konstrukcji, jaką jest obecna Unia.