Partyzanci zajęli we wtorek bez walki Gomę, stolicę prowincji Kivu-Północ, na wschodzie Demokratycznej Republiki Konga (DRK). Ich następnym celem jest odległe o niespełna sto kilometrów Bukavu, stolica prowincji Kivu-Południe i całej krainy Kivu.
We wtorek w południe partyzanci z Ruchu 23 Marca, przemianowanego w październiku na Kongijską Armię Rewolucyjną wkroczyli do śródmieścia Gomy. Nikt nie bronił miasta.
Rządowe wojsko uciekło z niego już w czasie weekendu, gdy partyzanci stanęli u bram Gomy i na otaczających je wzgórzach. We wtorek z miasta uciekli ostatni żołnierze, grabiąc wcześniej domy, sklepy i targowiska.
Gomy nie broniły też stacjonujące w niej wojska pokojowe ONZ, które jeszcze w zeszłym tygodniu odpierały ofensywę partyzantów na miasto.
We wtorek półtora tysiąca żołnierzy w "błękitnych hełmach" przyglądało się tylko jak partyzanci zajmują miasto i podmiejskie lotnisko, gdzie wojska ONZ rozłożyły swoją miejscową kwaterę główną.
Już w poniedziałek ONZ ewakuowała z Gomy większość swoich pracowników, a we wtorek ogłosiła, że wojska pokojowe pozostaną w mieście, by chronić ludność cywilną. ONZ podkreśla, że tylko na to zezwala jej wojskom mandat, wydany przez Radę Bezpieczeństwa ONZ.
Dotąd to partyzanci narzekali, że wojska ONZ trzymają stronę wojsk rządowych. We wtorek to rząd w Kinszasie wytykał "błękitnym hełmom" bierność.
W Gomie, której ludność wraz z mieszkańcami okolicznych obozów uchodźców liczy prawie milion, we wtorek panował spokój.
Bulwary nad brzegiem jeziora Kivu były opustoszałe, a na ulicach widziano tylko partyzantów i patrole ONZ. Sporadyczna strzelanina, do której dochodziło, gdy partyzanci wkraczali do miasta, szybko ucichła. Zadomowiwszy się w Gomie, partyzanci wyszli na drogę wiodącą do odległego o 20-30 km Sake, dokąd uciekło dowództwo kongijskiego wojska.
Jeśli rebelianci ruszą na Sake i zdobędą miasteczko, ich następnym celem będzie Bukavu, największa metropolia wschodniego Konga. Jeśli zdobędą i to miasto, rebelia ogarnie cały wschód Konga, jak w latach wielkich wojen z lat 1996-97 i 1998-2003, w których zginęło ponad 5 mln ludzi i gdy wspierani przez Ugandę i Rwandę partyzanci przejęli kontrolę nad wschodnią częścią Konga.
Kongijską wojnę, okrzykniętą największą wojną współczesnej Afryki przerwał wynegocjowany przez kraje afrykańskie rozejm i rozmieszczenie w kraju 17 tys. żołnierzy ONZ, którzy nadzorowali wolne wybory w 2006 r., wygrane przez prezydenta Josepha Kabilę. Pod koniec zeszłego roku Kabila wygrał reelekcję, ale jego zwycięstwo wywołało burzliwe zamieszki w Kinszasie.
Rozejm, zawarty z partyzantami, wywodzącymi się w ogromnej większości z ludu kongijskich Tutsich, przewidywał m.in. podział władzy w prowincjach i przyjęcie ich w szeregi rządowego wojska. Po wygranych w 2006 r. wyborach, a szczególnie po zeszłorocznej reelekcji, Kabila zaczął jednak narzucać swoją władzę nad krajem i ograniczać samowolę regionalnych watażków.
Politycznych przeciwników i niepokornych podkomendnych pozbywał się wydając ich Międzynarodowemu Trybunałowi Karnemu w Hadze, gdzie sądzeni są za wojenne zbrodnie. Groźba więzienia, a także odbieranie im władzy i zdobywanych dzięki niej fortun popychała kolejnych dawnych partyzantów do buntów.
W 2008 r. kongijscy Tutsi podnieśli kolejną rebelię, a ich przywódca Laurent Nkunda zagrażał Gomie. Kabila zgodził się na ustępstwa, zgodził przyjąć partyzantów do wojska i oddać Tutsim faktyczną kontrolę nad wschodnimi prowincjami.
Wiosną, po wybranych wyborach, Kabila znów spróbował poskromić opornych mu Tutsich i rozesłał list gończy za watażką Bosco "Terminatorem" Ntagandą, przyjętym do rządowego wojska. Ntaganda zdezerterował, a wraz z nim jego dawni podkomendni, którzy wywołali nowe powstanie w Kivu. Ich rebelię wsparły znów Uganda i Rwanda, traktujące Kivu jak strefę buforową między nimi i Kongiem, a także jak przebogate zagłębie cennych minerałów, które przy pomocy kongijskich partyzantów plądrują.
W poniedziałek partyzanci, których armię szacuje się na 2-3 tys., zażądali od rządu w Kinszasie wycofania wojsk z Kivu i natychmiastowego podjęcia z nimi politycznych targów. Nie wspomnieli jednak, czego domagają się od Kinszasy, ani co jest ich celem.
Kinszasa odmawia rozmów z partyzantami, twierdząc, że są oni jedynie marionetkami Rwandy (w tajnym raporcie eksperci ONZ za faktycznego przywódcę powstania uznali rwandyjskiego ministra obrony Jamesa Kabarebe) i w związku z tym może negocjować najwyżej z Kigali. Rwanda, a także Uganda zaprzeczają oskarżeniom, że wspierają kongijską rebelię.
Wojciech Jagielski