Unijni komisarze to dobrze ustawieni urzędnicy. Ale niekoniecznie tak wszechwładni, jak zazwyczaj sądzimy.
Oczywiście, nie sposób przesądzać na tym etapie, że mamy do czynienia z dobrze przygotowaną prowokacją i że Dalli jest czysty jak łza. Być może okaże się, że komisarz był równie gorliwy w zwalczaniu palenia tytoniu, co w „zarabianiu” kolejnych milionów. Ale też trudno nie brać pod uwagę faktu, że Maltańczyk mocno naraził się wpływowemu lobby tytoniowemu oraz tego, że nie jest pierwszą ofiarą wojny podjazdowej, prowadzonej przez urzędników Komisji Europejskiej.
Jak wrobić Verheugena
Mechanizmy rządzące tzw. kuchnią Komisji dokładnie opisał jej były pracownik, Belg Derk-Jan Eppink w książce „Life of a european mandarin” (Z życia europejskiego mandaryna). Wyłania się z niej obraz komisarzy, którzy są zwykłymi figurantami, wręcz marionetkami, w rękach właśnie mandarynów, czyli całej rzeszy urzędników różnych dyrekcji i departamentów. To mandaryni w gruncie rzeczy decydują nie tylko o szczegółowych zapisach projektów dyrektyw i rozporządzeń, ale często również o tym, co powinno znaleźć się w agendzie prac Komisji, czego przykładem są losy antynikotynowego projektu Dallego. Znający „kuchnię” Komisji twierdzą wręcz, że wszechwładza mandarynów sprowadza się czasem wręcz do szantażu i wymuszaniu na komisarzach „wzorowego zachowania”. Tak było m.in. z komisarzem Günterem Verheugenem, który publicznie skarżył się na urzędników, skutecznie blokujących jego projekty legislacyjne. Efekt? Niedługo po tej wypowiedzi w prasie brukowej ukazały się kompromitujące komisarza zdjęcia, ujawniające jego związek z jedną z podwładnych, która... właśnie otrzymała od szefa awans. Autor wspomnianej książki nie ma wątpliwości, że akcja medialna została przygotowana przez cały sztab mandarynów z Komisji, którzy postanowili pokazać, kto tu naprawdę rządzi. I skutecznie – Verheugen nie odważył się już nigdy powtórzyć swoich zarzutów pod adresem urzędniczej świty.
Pasek z wypłatą
John Dalli – niezależnie od tego, czy okazał się podatny na przekupstwo, czy stał się ofiarą spisku – po odejściu z KE na pewno poradzi sobie finansowo. Zresztą jak każdy były komisarz unijny. Już sama 5-letnia kadencja pozwala na spore oszczędności. W przeliczeniu na polską walutę każdy komisarz zarabia miesięcznie... ponad 80 tys. zł. To oczywiście tylko „goła pensja”, bo są jeszcze różnego rodzaju dodatki, m.in. mieszkaniowe. Ale na tym nie koniec. Po odejściu ze stanowiska po 5 latach byli komisarze mają zagwarantowane, że jeszcze przez trzy lata będą otrzymywać 65 proc. swojej pensji, co ciągle daje całkiem atrakcyjną kwotę. A po drugie – po upływie tego okresu są uprawnieni do pobierania dożywotniej emerytury o równowartości ok. 20 tys. zł. Nic dziwnego, że tak droga w utrzymaniu przez podatnika posada traktowana jest jako wyjątkowy prezent dla najbardziej zasłużonych dla aktualnie rządzącej w danym państwie ekipy (to rządy 27 krajów członkowskich wskazują swoich kandydatów na komisarzy). W przypadku komisarza Dallego sytuacja wygląda tylko trochę „dramatyczniej” – do czasu wyjaśnienia i ewentualnego oczyszczenia z zarzutów będzie otrzymywał nie 65 proc., a 45 proc. swojej dotychczasowej pensji. Ale za kilka lat nabierze już uprawnień emerytalnych, a połowa kadencji, którą przetrwał na stanowisku, daje mu prawo do emerytury w wysokości 11 proc. dotychczasowej pensji.
Jeśli więc okaże się, że Dalli jest jednak winny stawianych mu zarzutów, to przepisy regulujące wynagrodzenie dla pracowników Komisji i tak dają mu gwarancję spokojnej emerytury.
I kto za to płaci?
Źródła: „La Tribune”, ec.europa.eu, SmokeFree Partnership, Derk-Jan Eppink, „Life of a european mandarin. Inside the Commission”.
Jacek Dziedzina