Wewnętrzna baza danych MSZ dot. pomocy rozwojowej zawierająca m.in. opisy projektów z ich celami politycznymi, kwoty na wsparcie opozycji białoruskiej, znalazła się na ogólnodostepnym portalu internetowym. MSZ mówi: to nie powinno się znaleźć w domenie publicznej i zwalnia odpowiedzialnego za to pracownika.
Baza danych resortu spraw zagranicznych przez kilka miesięcy była dostępna na jednym z amerykańskich portali. Dane przekazał jeden z urzędników Departamentu Współpracy Rozwojowej MSZ. W bazie danych, z którą zapoznali się dziennikarze PAP, były informacje dotyczące pomocy rozwojowej Polski dla wielu krajów z lat 2007-2011 - m.in. przyznane organizacjom pozarządowym kwoty, zakładane rezultaty projektów, ich "cel ogólny" i "cel zakładany".
Resort spraw zagranicznych, zaalarmowany przez PAP, doprowadził do usunięcia danych ze strony portalu. Rzecznik MSZ Marcin Bosacki podkreślił w rozmowie z PAP, że resort "powziął udane starania, by usunąć te dane ze strony internetowej". Jak dodał, MSZ przeprowadził także wewnętrzne dochodzenie i wprowadzono procedury mające zapobiec takim sytuacjom w przyszłości. Bosacki podkreślił, że osoba odpowiedzialna za przekazanie danych na zewnątrz została już zwolniona z pracy.
Z pliku można było uzyskać szczegółową wiedzę dotyczącą polskiej pomocy rozwojowej na przestrzeni ostatnich pięciu lat. Zestawienie pokazywało ile dokładnie pieniędzy nasz kraj przeznaczył dla konkretnej organizacji, jakie były konkretne cele poszczególnych projektów, a także kto był w nie zaangażowany.
Z informacji można się było dowiedzieć, że efektem realizacji innego projektu miało być: "Stworzenie w społeczeństwie (...) centrów nacisku społecznego na władze (...); Transformacja obecnego moralnego sprzeciwu społeczeństwa (...) wobec losu represjonowanych w sprzeciw polityczny; Przygotowanie sił opozycyjnych i aktywnych obywateli (...) do szerokiej kampanii obywatelskiej przed wyborami".
Rezultatami innego projektu miały być: "osłabienie długofalowej polityki reżimu mającej zastraszyć środowiska demokratyczne (...); mniejsza aktywność funkcjonariuszy reżimu w zakresie udziału w prześladowaniach w wyniku ujawniania i nagłaśniania ich personaliów (...); wzrost przyjaznych nastrojów wobec Polski wśród (...) elit i zwykłych obywateli".
W opisie poszczególnych projektów znajdowały się też analityczne informacje MSZ m.in. dotyczące tego ile osób może zostać represjonowanych i ile pieniędzy zostanie przeznaczonych na pomoc dla nich.
Z danych, które znalazły się w Internecie można się też było dowiedzieć, że resort spraw zagranicznych poprzez organizację pozarządową wspierał niezależną prasę lokalną m.in. poprzez przekazywanie jej papieru. Celem miało być wzmocnienie mniejszych gazet w stosunku do tych państwowych dotowanych z budżetu.
Według przedstawicieli organizacji walczących o prawa człowieka na Białorusi, z którymi rozmawiała PAP, niektóre dane znajdujące się na portalu mogły być bezcenne dla służb specjalnych obcych państw.
"Tak nie powinno być. Tak nie powinno się robić, gdyż jest to niebezpieczne dla organizacji pozarządowych jakie działają na Białorusi, jak i na Ukrainie. To może spowodować represje tych organizacji. Ta informacja powinna być utajniona" - powiedziała PAP Natalia Radina, redaktor naczelna portalu Karta97.
Działacz białoruskiej mniejszości narodowej w Polsce, szef Związku Białorusinów w RP Eugeniusz Wappa zwrócił uwagę, że ujawnianie tego, kto i jakie otrzymał środki powinno być transparentne, ale w warunkach demokratycznych, natomiast nie w przypadku wspierania przez państwo polskie ruchów niezależnych.
"Pojawia się pytanie o odpowiedzialność za losy ludzkie. Za takimi rzeczami (jak ujawnienie zastrzeżonych danych - PAP) kryją się konkretne losy, konkretnych ludzi, ich bezpieczeństwo, a nawet często życie" - powiedział PAP Wappa.
Sprawa oburza też przedstawicieli polskich organizacji zajmujących się problematyką praw człowieka i demokracji. "Nie wyobrażam sobie, żeby tak poufne, delikatne dane mogły opuścić komputery MSZ. Po aferze Alesia Bialackiego lekkomyślność polskich urzędników miała być ograniczone. Widzę, że ciągle podobne przypadki mają miejsce. Nie możemy obcym wywiadom dawać twardych dowodów. Poważne pytanie: czy urzędnicy zrobili to celowo czy przez głupotę" - powiedział PAP Tomasz Pisula z fundacji Wolność i Demokracja
Rzecznik MSZ Marcin Bosacki przyznaje, że dane, jakie znalazły się w internecie były "delikatne" i nie powinny się znaleźć w domenie publicznej. Podkreślił jednak, że nie były one objęte ustawą o ochronie informacji niejawnych.
"MSZ powziął udane starania, by usunąć te dane ze strony internetowej. Przeprowadziliśmy także dogłębne wewnętrzne dochodzenie i wprowadziliśmy procedury mające zapobiec takim sytuacjom w przyszłości" - powiedział PAP Bosacki.
Poinformował, że osoba odpowiedzialna za przekazanie danych na zewnątrz została już zwolniona z pracy. "Warto dodać, że osoba ta była już wcześniej zwolniona dyscyplinarnie z MSZ, jednak sąd pracy nakazał jej przywrócenie do pracy" - zaznaczył Bosacki. Ze źródeł PAP w MSZ wynika, że od kilku miesięcy urzędnik ten był w tzw. zamrażarce resortowej, to znaczy w rezerwie kadrowej ministerstwa.
Według Bosackiego cała sprawa po raz kolejny pokazuje, że w dyplomacji istnieje kategoria informacji wrażliwych, które nie powinny się znaleźć w domenie publicznej i należałoby uwzględnić to w naszym porządku prawnym. "W MSZ prowadzone są prace nad wprowadzeniem regulacji prawnych zmierzających w tym kierunku" - zapowiedział przypominając, że przed 2010 r. istniała kategoria informacji "do użytku służbowego".